James Gunn na start filmowego DCU zaserwował historię z udziałem niepopularnej drużyny potworów. Nielogiczne, ale przynajmniej jedne z najbardziej obskurnych postaci DC Comics trafiły do mainstreamu.
Co to jest Creature Commandos?
Oglądamy jeden z najbardziej obskurnych zespołów w historii DC Comics. Częstotliwość występowania na łamach komiksowych zeszytów może być porównywalna z rozmiarem mrówki. Już Ambush Buga widuje się częściej, mimo że pełni zwykle rolę kiczowatego gagu. Anonimowość w popkulturze ma jednak swoje plusy, choćby daje większą swobodę przy przetwarzaniu materiału źródłowego. Twórcy nie muszą za bardzo przejmować się opinią zagorzałych wielbicieli. A w przypadku Creature Commandos tacy przecież nawet nie istnieją.
Oryginalny zespół potwornych żołnierzy zadebiutował w zeszycie Weird War Tales #93 (1980). Pierwotnie zostali wprowadzeni jako specjalna jednostka wojskowa, eliminująca zastępy nazistów, jak i inne poważne zagrożenia. Na zlecenie rządu Stanów Zjednoczonych wybrani skazańcy oraz żołnierze zostali chirurgicznie i chemicznie przetworzeni, tak aby budzili powszechne przerażenie za linią frontu. Za wzór posłużyły klasyczne monstra z popkultury – wampiry, wilkołaki, a nawet potwór Frankensteina. Z czasem drużyna zmieniła profil działania oraz członków, dostosowując się rzecz jasna do nowych czasów i warunków. Najświeższą wersję mieliśmy okazję zobaczyć przy okazji rebootu uniwersum DC pod nazwą New 52, w tytule Frankenstein, Agent of S.H.A.D.E. (2011-2013). Jak sama nazwa wskazuje, głównym bohaterem serii jest Frankenstein (potwór Frankensteina), stojący na czele grupy składającej się z potwornie zmutowanych agentów. Serialowej adaptacji jest zdecydowanie bliżej do ostatniej inkarnacji, m.in. ze względu na udział w fabule potwora Frankensteina i Narzeczonej, wariantów zaczerpniętych z nieokiełznanej wyobraźni Granta Morrisona. Swego czasu Szalony Szkot wpadł na odważny pomysł kosmiczno-zakręconej intrygi z udziałem specyficznej grupy charakterów. Pod szyldem Seven Soldiers of Victory zaprezentował siódemkę bohaterów w osobnych miniseriach, mierzących się z pozaziemskim zagrożeniem. Wśród nich znalazł się wspomniany stwór szalonego naukowca, dzierżący gigantyczny miecz i charakterystyczną spluwę, podobnie zresztą jak pewien czerwonoskóry demon z Dark Horse Comics. Koniecznie trzeba zaznaczyć, że mowa o legitnym monstrum z powieści Mary Shelley. Nie jest to bynajmniej podróbka z Ali Express jak w oryginalnej wersji Creature Commandos, w której szeregi wciśnięto żołnierza przerobionego na wzór ikonicznego potwora. Koniec końców serial animowany wyznacza nieoczekiwanie zupełnie inny kierunek dla tej potwornej pary.
Obskurne postacie na pierwszym planie
Rick Flag Sr., Erick Frankenstein, Bride, Weasel, G.I. Robot, Doctor Phosphorus, Nina Mazursky. Imiona, które nic kompletnie nie mówią. Mamy do czynienia z jednymi z bardziej nieużywanych charakterów w historii DC Comics. James Gunn lubi odkurzać takie starocie i przetwarzać na własną modłę. Rzecz w tym, że nie zawsze mu to dobrze wychodzi.
Nie najlepiej na tym wyszedł stwór Frankensteina. Z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu tutaj nadano mu imię Erick. Gunn w pogoni za sprośnymi żarcikami i infantylizacją postaci uczynił z samotnika o stoickiej postawie duże dziecko, nieustannie stalkujące jedną kobietę, która ewidentnie nie jest zainteresowana pogłębieniem znajomości. Trudno darzyć kogoś takiego sympatią, tym bardziej że nie okazuje cech zapowiadających odkupienie win. Od początku do końca służy jako przewijający się poboczny gag, niepotrzebnie utrudniający śledzenie głównego wątku fabularnego.
Przeciwieństwo stanowi jego niedoszła Narzeczona. Mamy do czynienia z niezależną babką, twardo stąpającą po ziemi. Lepiej nie wchodzić jej w drogę, bo odstrzeli Ci łeb w try miga. Na co komu oryginalny twór Victora Frankensteina, skoro mamy o wiele stabilniejszą i sympatyczniejszą wersję.
Pozostałe potwory nieznacznie odstają od faworytki. Pomimo dokonanych potworności, da się ich lubić. Każde z osobna jest na swój sposób ofiarą, niesprawiedliwie potraktowaną przez okrutne społeczeństwo. Wyobcowani i niezrozumiani szukają swojego miejsca w świecie. Być może poczucie spełnienia odnajdą dopiero w ramach tajnej jednostki rządowej.
Na doczepkę jest Rick Flash Sr., przewodzący drużynie potworów. W porównaniu z pozostałymi członkami ekipy wypada dosyć blado. Wydaje się być poczciwym facetem w wieku przedemerytalnym, wojującym z gnatem w dłoni na polu bitwy. Poza tym, pomimo doświadczenia bojowego, daje sobą łatwo manipulować. W trakcie oglądania kolejnych odcinków przychodzi na myśl pytanie, dlaczego akurat jego mianowano głównym dowodzącym.
Jak to się ma do kanonu?
Creature Commandos jest oficjalnie pierwszą produkcją spod szyldu DC Studios. Czego widzowie mogą nie wiedzieć, to fakt, że James Gunn nie lubi ot tak porzucać swoich zabawek. W serialu pojawiają się więc odniesienia do wyreżyserowanego przez niego The Suicide Squad (2021), będącego pierwotnie częścią anulowanego uniwersum DCEU. Co ciekawe, wbrew wszelkiej logice i rozumowi, film nie do końca jest kanoniczny w kontekście nowego kontinuum. Jak to tłumaczył Gunn w wywiadach – wyłącznie przywołane wątki są częścią nowopowstałego kanonu. W skrócie, jeżeli dana sytuacja nie została wspomniana w trakcie rozmowy między postaciami, automatycznie można założyć, że nie miała miejsca. Dosyć wybiórcze podejście ze strony reżysera i współtwórcy uniwersum filmowego, ale niech będzie.
Euromuza
Gunn nie byłby sobą, gdyby nie wrzucił do kotła jednej ze swoich ulubionych składanek muzycznych. W trakcie przygody z Koszmarnym Komando usłyszymy punk rockowe kawałki z elementami muzyki cygańskiej. Ma to sens, biorąc pod uwagę główne miejsce akcji. Podążamy za głównymi bohaterami do zachodnioeuropejskiego państewka, gdzie zwiedzają dzikie tereny, królewski zamek, opuszczone zamczysko, slamsy, nawet burdel. Przy tak egzotycznych miejscówkach podkład muzyczny nie mógł być przecież zbyt mainstreamowy, również musiał zaskakiwać oryginalnością. A powiedzmy sobie szczerze – kto słyszał o takim zespole jak Gogol Bordello? Chyba tylko koneserzy niszowych grup muzycznych jak James Gunn. Teraz kiedy robi nowy film / serial, można być niemal pewnym, że w tle będzie przygrywała jakaś obca, ale za to chwytliwa melodia.
Klawa animacja
Styl animacji nie wyróżnia się niczym szczególnym. Ani do projektów postaci, ani do europejskich lokacji nie ma się za bardzo, o co przyczepić. W obu przypadkach wykonano rzemieślniczą robotę. Czego więcej chcieć po produkcji, która już u samych podstaw nigdy nie miała być niczym wielkim. Creature Commandos nie pretenduje do bycia animacją roku. Jeśli już coś chwalić, to można postacie, pierwszoplanowe oraz przewijające się w tle. Rick Flag Sr. z tym swoim szpiczastym, odstającym fryzem wygląda bosko. Może podkradł trochę żelu Johnnemu Bravo, kiedy ten prężył znowu muskuły przed lustrem. W scenach akcji nieźle wypada Phosphorus, radioaktywny szkielet, strzelający plazmą energii na wszystkie strony. Pozostałe postacie z dalszego planu, jak np. gwardia księżniczki, Circe, Clayface, również wypadają niczego sobie. Grunt, że każde z osobna wygląda unikalnie, co i tak jest nie lada wyczynem w przypadku animacji o średnim budżecie.
Nie tacy znowu straszni
Nie jest to produkcja niezbędna do obejrzenia. Scenariusz mało przejrzysty, a niekiedy prymitywny humor Gunna wywołuje odruchy wymiotne. Na domiar złego, niektóre rozwiązania fabularne mogą odbić się ostrą czkawką u niektórych zatwardziałych fanów oryginalnych komiksów DC. Nadal jednak można obejrzeć i miło spędzić czas, oczywiście z przymrużeniem oka.
- Tytuł oryginalny: Creature Commandos
- Premiera: 5 grudnia 2024 r.
- Wytwórnia: DC Studios
- Platforma: HBO Max


