Kiedy w 1995 roku wydano w Japonii ostatni, 42-gi tom kultowej mangi Akiry Toriyamy „Dragon Ball” (w Polsce stało się to dopiero w roku 2003), zapewne 99% fanów gatunku shonen roniło łzy. Z ostatnich stron mangi pożegnali się bowiem wszyscy bohaterowie, na czele z Son Goku. Zrobił to nawet sam autor, pisząc o końcu długiej przygody i chęci sprawdzenia się w czymś zupełnie nowym. Fanom zostawało więc tylko ponowne czytanie lub oglądanie znanych już przygód w świecie smoczych kul. Parafrazowane powiedzonko mówi jednak „nigdy nie mów żegnaj” i okazało się ono prawdziwe również tutaj.
Po 20-tu latach bowiem od zakończenia wydawania mangi w Japonii, mistrz Toriyama powrócił do swojego sztandarowego projektu.
Chcąc przywrócić herosów z DB z całą ich świetnością, a zarazem trafić w gusta również współczesnych odbiorców komiksowych, połączył siły z mangaką młodego pokolenia – Toyoutaro.
Artysta ten był podobno fanem smoczych kul od dzieciństwa. W 2012 roku narysował spin-off „Dragon Ball: Victory Mission” i tym zyskał szacunek autora oryginału. Dlatego w 2015 roku wspólnym wysiłkiem (Toriyama stworzył scenariusz, Toyoutaro zaś rysunki) narodziła się kontynuacja, tak bardzo wymarzona przez fanów na całych świecie.
W DALSZEJ CZĘŚCI RECENZJI MOGĄ POJAWIĆ SIĘ SPOILERY
A jakie są, zawarte w pierwszym tomie DBS, dalsze przygody Son Goku, Vegety i innych wojowników i wojowniczek? Zgodnie z opisem wydawcy zamieszczonym na tylnej okładce: „Po zwycięstwie Gokū nad straszliwym Buu na Ziemi wreszcie zapanował spokój. Jednak nie na długo, gdyż z przestrzeni kosmicznej już nadciąga kolejne zagrożenie. Tym razem naszym bohaterom przyjdzie stawić czoła najpotężniejszym wojownikom z szóstego wszechświata!” Pojawiają się nowi bohaterowie, na czele z Panem Piwusem (znanym też z nowych filmów kinowych i serii tv), oczywiście dobrze uzupełniając drużynę znanych już postaci. Fabuła przenosi się w nieznane dotąd rejony kosmosu, zasiedlane przez wielu silnych wojowników i z tego powodu Son Goku oraz Vegeta „będą skakać z radości”. Powraca także (co w mojej opinii było świetnym pomysłem) formuła Turnieju Sztuk Walki o Tytuł Najsilniejszego pod Słońcem. Właśnie bowiem rozdziały turniejowe wywoływały u mnie najwięcej radości podczas czytania. Tym razem walki na arenie przybrały jednak inną formę, różniącą się od tej znanej z Ziemi. A historia w pierwszym tomie dopiero się rozkręca. Oprócz głównej fabuły na końcu tomiku dodane zostały dwie krótkie historyjki uzupełniające.
Oddzielnie należy pochwalić obu twórców, każdego za inną kwestię. Mistrz Akira Toriyama powrócił, według mnie w wielkim stylu, choć na pewno jest to mocno subiektywna opinia. Zaczynałem swoją przygodę z mangami właśnie od Dragon Balla i kontynuacja serii to coś, co wcześniej mogło zaistnieć tylko w snach. A jednak stało się rzeczywistością. W ogóle nie czuć tych 20-tu lat przerwy między starą a nową mangą – rozwiązania fabularne Toriyamy-sensei nadal robią duże wrażenie, szczególnie na fanach serii shounen. Seria Super to również prześmieszna komedia – autor od początku nie stronił od żartów i gagów i czyni to nadal ze świetnym skutkiem. Przerzucając kolejne strony nie mogłem powstrzymać się od śmiechu, czytając sceny sprzeczek Goku i Vegety lub komentarze Pana Piwusa. No właśnie, z dużą dawką humoru autor wymyślił też imiona bohaterów komiksu. Tak jak w poprzednich 42 tomach konkretne postacie nazywają się tak jak popularne japońskie lub zachodnie potrawy. Tym razem imiona Bogów Zniszczenia oraz ich trenerów inspirowane były trunkami, stąd nie dziwi pojawienie się Panów Piwusa, Szampa i Whis. Gagi możemy znaleźć nawet na stronach między kolejnymi rozdziałami.
Również rysunki autorstwa Toyoutaro stoją na wysokim poziomie. Praktycznie nie widać różnicy między stylem rysowania młodego mangaki a twórcy oryginału. Ten ostatni zresztą w wywiadach chwali swojego następcę za bardzo dobre odwzorowanie jego stylu. Dzięki temu Dragon Ball Super czyta się z przeświadczeniem, że to wciąż ta sama wspaniała manga. Wszystkie główne postacie i miejsca wyglądają tak samo dobrze jak w poprzednich tomach, podobnie jak sceny pojedynków i technik walki. Należą się za to naprawdę gromkie oklaski pod adresem Pana Toyoutaro. Jedyne do czego mógłbym się przyczepić w tym aspekcie to zmieniony wygląd Shen Rona na okładce. Przyznam, że wolałem go rysowanego przez Akirę Toriyamę.
Polskie tłumaczenie, przygotowane przez Pawła „Rep” Dybałę, również nie zasługuje na krytykę. Moim zdaniem tłumacz JPFu poradził sobie świetnie, wymyślając równie zabawne odpowiedniki imion głównych bohaterów. Mangę czyta się swobodnie, w miarę szybko (może w co poniektórych dymkach jest trochę za dużo tekstu). W moim egzemplarzu wyłapałem tylko dwa błędy w tekście, kiedy to zostaje zmieniona płeć bohatera/bohaterki. To chyba jednak tylko po prostu przeoczenie korektora.
Polskie wydanie mangi prezentuje się odpowiednio i cieszy, że szata graficzna nawiązuje do poprzednich tomów. Dodatkowym smaczkiem jest grzbiet tomiku z początkiem grafiki, w stylu znanym też z podstawowej serii, przedstawiającej kolejnych bohaterów. Dziwi mnie jedynie, że na okładce nie umieszczono żadnego symbolu związanego z ograniczeniem wiekowym. Przyznam, że choćby przez niektóre żarty i użyte przekleństwa, manga niekoniecznie wskazana jest dla najmłodszych czytelników. Już raz w polskiej rzeczywistości mieliśmy aferę dotyczącą Dragon Balla, rozdmuchaną i przeinaczoną przez nieznające szczegółów media i tzw. „specjalistów”.
Ogólnie jestem bardzo szczęśliwy, że pierwszy tom Dragon Ball Super wreszcie uzupełnił moją kolekcję. Przeczytanie go polecam każdemu fanowi dawnej serii, jak i współczesnym fanom. Z niecierpliwością będę oczekiwał wydania tomu drugiego.
One Comment