Jeśli coś miałbym wymienić z pozytywnych rzeczy, które nastąpiły w roku słusznie minionym to zapowiedź, że Egmont ku zaskoczeniu niektórych wyda aż trzy grube Spider-Many z polskich lat 90., gdy komiks superbohaterski masowo wydawał u nas śp. TM-Semic. Hosanna na wysokości!
Obawiałem się, że Egmont jeśli ruszy cokolwiek z Spider-Mana z ery TM-Semic, to dopiero po skończeniu Ultimate Spider-Mana (a trochę tego zostało. Nie wiadomo też czy nie ruszą Milesa Moralesa) albo w ogóle. Jeden omnibusowy McFarlane wiosny nie czyni, szczególnie jak nie ma ręki do scenariuszy. Jeszcze pojawiło się widmo w postaci kolekcji od Hachette, która poblokowałaby normalne wydanie (kolekcje były dobre, jak była posucha z superbohaterszczyzną, teraz im krzyżyk na drogę). A tu, proszę. W tym roku aż trzy grube tomiszcza z serii Epic Collection zbierającej klasyczne numery danego superherosa.
Ja się ucieszyłem, bo raz, że plany w/w kolekcji poszły w diabły, więc nie muszę bać, że porządne wydania zostaną zapowiedziane akurat wtedy, gdy będę staruszkiem. Zaś zgromadzone historie pochodzą z okresu zapewniającym stały dochód w postaci nostalgii za TM-Semic i dobrze ocenianych runów często umieszczanych w Top 10 najlepszych okresów Spider-Mana, i to z czasów gdy nie robiono z niego na siłę nieorganiętego licealisty.
Przyznam, że w latach 90. za dużo superbohaterskich TM-Semiców nie miałem. Z komiksów to u mnie były Kaczor Donald i Gigant. Mnie jako rocznik ’91 ominęła lwia część dziedzictwa TM-Semic z racji zbyt młodego wieku, a superbohaterszczyznę kojarzyłem głównie z ekranem. Ze Spider-Mana miałem tylko dwa zeszyty wydane przez TM-Semic – numer 5/1997 (który gdzieś się zapodział i na pewno skończył w trzewiach mojego śp. psa) oraz numer 5/1998. Więc byłem ciekaw, czy to mi podejdzie.
Zwłaszcza, że lata 90. w amerykańskim komiksie były dość specyficzne. Taki Spider-Man Todda McFarlane’a, choć dla mnie graficznie jest świetny, dobrze uchwycił Spideya mimo mroczniejszego klimatu i generalnie mi się podobał, tak trzeba przyznać, że McFarlane to kiepski pisarz. Avengers Operacja: Galaktyczna burza – rysunki na wpół OK, fabuły nie pamiętam. Ostatecznie sprzedałem bez żalu. O ile Rękawica Nieskończoności jest przyzwoita, tak obie kontynuacje to grafomański (i paskudnie narysowany) bełkot i cieszy mnie, że wpierw wypożyczyłem je z biblioteki, bo by mnie szlag trafił.
Przy omawianej dziś pozycji trochę oszukuję, bo zawartość oryginalnie wyszła w latach 1986-1987, ale nie oszukujmy. Już wtedy tworzyły się znaki rozpoznawcze lat 90. No i owa zawartość miała polską premierę w latach 1991-1992 i 1994. Więc stosując logikę Obi-Wana omawiam lata 90.
Tom rozpoczyna annual, gdzie Peter łączy siły z Iron Manem z przyszłości. Standardowy zapychacz, choć zabawnie się oglądało wyobrażenia o 2015 roku, gdzie wyobrażano nie wiadomo jaką przyszłość. Ale już dalej jest lepiej. Przed głównym daniem w postaci Ostatnich łowów Kravena mamy historię prowadzącą do ujawnienia prawdziwej tożsamości pewnej postaci, konflikt ze Smythem Jr. oraz przygotowania do ślubu Spider-Mana z Mary Jane. Każda solidna.
Pierwszy story arc to niezła szpiegowska historia, o której nie chcę zdradzić za wiele. Powiem, że twist został zrobiony w formie retrospekcji, gdyż scenarzysta uznał, że wielkie zrywanie maski przy wszystkich było robione milion razy i jest nudne. Jednocześnie polecam poczytać kulisy powstania historii, bo są równie ciekawe. Ciekaw byłem numeru z Alistairem Smythe’em, którego znałem wyłącznie ze Spider-Man TAS. I tu pojawia się kolejny przykład, jak amerykańska animacja cenzuruje i wygładza oryginał. O ile w kreskówce Smythe wygląda jak wymuskany model, tak tutaj to jakiś creep rodem z reklamy społecznej przestrzegającej przed zboczeńcami.
Z Ostatnimi łowami Kravena miałem wcześniej do czynienia za sprawą Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela. O tym jakie są dobre, to już się inni wypowiedzieli, więc nic nowego nie powiem. Skupię się na innej, równie ważnej historii. Według mnie tom ten powinien się nazywać Mój pająk się żeni, ponieważ większość toczy się wokół tego, że Peter oświadcza się Mary Jane, czego kulminacją jest ceremonia ślubna.
Coś co było wielkim wydarzeniem i solą w oku Marvelu. Gdyż wielu redaktorów uważało, ze Spidey ze swoim szczęściem nie może mieć żony, a jak już to jakąś brzydką zołzę pokroju Heleny Paździochowej. Stąd np. w Spider-Man TAS dostaliśmy motyw z fałszywą MJ, bo showrunner John Semper Jr. był zdania, że Peter jako przegryw żeniący się z superlaską to profanacja. Nie pomagało temu też, że to niesławny ówczesny redaktor naczelny Jim Shooter, był pomysłodawdcą tego “zamachu na świętość” i już od słynnego annualu reszta (mająca od dawna na pieńku z Shooterem) chciała to odkręcić. Na szczęście czytelnicy nie podzielali kasandryzmów Marvela i polubili stały związek Peter-MJ. Sam do nich należę i rozumiem dlaczego. Przez tyle lat Peter doświadczał samych przykrości, stare komiksy zbyt mocno akcentowały jego użalanie się nad sobą i aż prosi się, by facet zaznał w końcu szczęścia. Poza tym Peter to też nie Jon Arbuckle i fakt, że może mieć udany związek i życie towarzyskie nie jest taki nierealny. Zresztą sam współtwórca Spider-Mana, Stan Lee uważał, że ślub to świetny pomysł.
W zasadzie najbardziej spodobała mi się historia o ślubie. Poza krótką akcją i sekwencją koszmaru komiks to prosta obyczajówka. Po ciągłych bombastycznych przygodach czytelnik może odetchnąć i rozkoszować się tym, co zna z życia i idylliczna atmosfera wzmaga nadchodzącą grozę Ostatnich łowów Kravena. Jako ciekawostkę powiem, że numer ze ślubem był prawdopodobnie moim pierwszym kontaktem z komiksowym Człowiekiem-Pająkiem (wcześniej kojarzyłem go z reklam zabawek i urywków TAS na niemieckiej TV. I tak, pod tym imieniem pierwotnie znałem Spideya) oglądając go (wtedy ledwo umiałem czytać) w bibliotece nieopodal mej zerówki i pamiętam, że Spider-Mana w czarnym kostiumie brałem za osobną postać, bo na okładce (i w środku) był ten w “klasycznym” wdzianku. I mój efekt Mandeli przedstawił Electro jako purpurowego i mającego kilku klonów w różnych wariantach kolorystycznych oraz Vulture’a jako urwanego z wyspy doktora Moreau.
Byłem ciekaw polskiego wydania, słysząc pogłoski o osobnej linii dla Pajęczaka. Spodziewałem się dobrej jakości i nie rozrywam szat jak niektórzy, że “oryginalny Epic miał miękką okładkę i matowy papier i jest za drogi”. Wtedy na odwrót byłby jęki, że Egmont traktuje klasykę po macoszemu. Niestety jest łyżka dziegciu w postaci wyciętych dodatków odnośnie okoliczności wydania ślubu, co moim zdaniem trochę stawia w słabszym świetle Egmont jako największego polskiego wydawnictwa komiksowego. Najistotniejszy jest jednak grzbiet. Oprócz tego, że jest metaliczny, to ma umieszczony na nim lata pierwszego wydania, co wielu wzięło za znak, że w przyszłości Egmont wyda wszystkie Spider-Many z Epic Collection. Jeśli chodzi o mnie ja bardziej oczekuję już faktycznych lat 90. amerykańskiego komiksu, które nie są takie straszne jak się je maluje. W ostatecznym rachunku warto zakupić Ostatnie łowy Kravena. Nie tylko klasyka, ale dowód na to, że stara superbohaterszczyzna nie gryzie.
Dane techniczne:
- Scenariusz: Fred Schiller, Ken McDonald, Jim Owsley, Peter David, David Michelinie, Jim Shooter, J.M. DeMatteis
- Rysunek: Mark Beachum, Mark Bright, Alan Kupperberg, Tom Morgan, Steve Geiger, John Romita Jr., Paul Ryan, Mike Zeck
- Wydawnictwo: Egmont
- Tytuł oryginalny: The Amazing Spider-Man Epic Collection: Kraven’s Last Hunt
- Wydawca oryginalny: Marvel Comics
- Format: 170×260 mm
- Liczba stron: 468
- Oprawa: twarda
- Papier: kredowy
- Druk: kolor
- Cena okładkowa: 129,99 zł