W ramach wstępu chcę zaznaczyć, iż jest to mój pierwszy kontakt z tytułowym superbohaterem, Moon Knightem. Byłem świadom istnienia tej postaci, lecz nigdy nie czytałem żadnej jego solowej przygody. Natomiast z przeczytanych przeze mnie crossoverów pamiętam jedynie udział Moon Knighta w Shadowland, lecz z tej lektury nic się o jego postaci nie dowiedziałem. Dlatego opublikowana parę miesięcy temu wiadomość, iż Egmont zamierza wypuścić w ramach swej linii wydawniczej Marvel Now!, serię Moon Knight, bardzo mnie ucieszyła oraz sprawiła, że z niecierpliwością czekałem na premierę pierwszego tomu.
I oto jest! Moon Knight: Z martwych, autorstwa Warrena Ellisa oraz Declana Shlaveya. Samo nazwisko Ellis widniejące na okładce sprawia, że czytelnik jest pewien, iż nie ma tu do czynienia z gniotem, jakich niestety nie brakuje w linii Marvel Now!. Ten niezwykle utalentowany, brytyjski scenarzysta bez wahania podejmuje się trudnej tematyki, implementując ją w historie gatunku super hero. Rozpoczynając lekturę byłem niezwykle ciekaw, co tutaj nam zaserwuje Warren.
Po przeczytaniu albumu zdziwiło mnie, że nie mamy tu do czynienia z jedną rozbudowaną fabułą, lecz z sześcioma odrębnymi. Każda z nich opowiada inną, zamkniętą historię i wcale mi to nie przeszkadza, zwłaszcza że są one różnorodne. Obserwujemy w nich zmagania Marca Spectora (prawdziwa tożsamość bohatera) z duchami, najemnikiem czy Czarnym Widmem. Lecz to co najbardziej jest interesujące w tych historiach to otoczka wokół Moon Knighta oraz wgląd w jego psychikę. Napisałem Moon Knighta? Powinno być pana Knighta, gdyż tak każe się tytułować on sam, paradujący w śnieżnobiałym garniturze, rękawiczkach i masce. W takim eleganckim wydaniu widzimy go najczęściej na kadrach komiksu.
Ważnym aspektem przedstawionych historii jest fakt, iż Knight był dotąd uznawany za zmarłego. Jego powrót na ulice Nowego Jorku intryguje osoby powiązane z nim, które nie ukrywają, że uważały go za szaleńca. Jego stan psychiczny ma mieć związek z wydarzeniami, które wpłynęły na podjęcie się przez Spectora roli super herosa strzegącego podróżnych. Jednakże scenariusz Ellisa ukazuje Knighta nie jako szaleńca, lecz jako osobę nawiedzoną. W ponurym, opustoszałym domu, przybywają do niego duchy oraz wizje pradawnego, mrocznego bóstwa, nazywającego go synem.
Słyszałem kiedyś, że Moon Knight jest odpowiedzią Marvela na Batmana z wydawnictwa DC. Bez trudu można dopatrzyć się podobieństw. Niezwykły zmysł detektywistyczny, posługiwanie się zaawansowanymi technologicznie gadżetami, samotność oraz upodobanie do działania w nocy to tylko niektóre z elementów wspólnych dla obydwu herosów. Lecz styl działania Moon Knighta jest zupełnie inny. Nie chowa się w cieniu aby wykorzystać element zaskoczenia. Idzie twardo przed siebie w swym, widocznym z oddali, białym kostiumie. On chce być widzianym. Chce, by złoczyńcy wiedzieli, że nadciąga. Mają go przez to za szaleńca, lecz powinni pamiętać, że to szaleńcy są najbardziej niebezpieczni.
Szczególne wyrazy uznania należą się tu rysownikowi serii, Declanowi Shalveyowi, który pozą oraz ruchami bohatera potrafił podkreślić jego pewność siebie i energiczność. Dodatkowo kolorystyka dobrana przez Jordie Bellaire sprawia, iż nasz superbohater zdaje się błyszczeć na tle mrocznego, brudnego i niepokojącego otoczenia.
Należy wspomnieć, iż komiks ten zawiera sporą dozę brutalności. Złamania oraz rany cięte goszczą w kadrach nader często.
Z całą pewnością mogę zachęcić dojrzałych, lubiących cięższe klimaty, czytelników do zapoznania się z tą pozycją. A ja niecierpliwie wyczekuję tomu drugiego.