Mówiąc szczerze, nie planowałem tego. Moje filmowe plany wakacyjne wyglądały tak, że nadrabiam stare musicale, a do kina planowałem pójść na tłumnie odwiedzany film o Robercie Oppenheimerze. Z drugiej strony zaś jedynym filmem o tak dużej frekwencji była ekranizacja lalki Barbie i już ten fakt zapisał się w annałach internetu pod kryptonimem “Barbenheimer”. Więc wyjątkowo ta recenzja filmowa będzie podwójna.
Ostatnio box office w kinach nie szedł dobrze. Kino superbohaterskie podlewane nachalną nostalgią przejada się, a aktorskie remake’i od Disneya też już zasłużenie tracą widownię. Jednocześnie z animacjami nie wypada u nich różowo i konkurencja wypada CIUTKĘ lepiej. A na wschodzie pojawia się rozwój AI, który tylko przyspieszy erozję Hollywood, które już powoli mało co ma do zaoferowania.
Niektórzy taki los wieszczyli Barbie od Grety Gerwig, ale okazuje się, że będzie to kolejny film z miliardem dochodów na koncie. Niektórzy też sądzili, że ucierpi na tym wychodzący w tym samym dniu Oppenheimer Christophera Nolana, będący nieco odmiennym kinem, do jakiego przyzwyczaiła się publika – zwłaszcza amerykańska. Szczególnie że Nolan, w ostatnich latach też stał się bingowym memem. A okazało się, że to jego najbardziej dochodowy film zaraz po Batmanach. Ja zaś mogę osobiście potwierdzić, że na obu sala kinowa pękała w szwach.
Tak, jak pisałem we wstępie, początkowo planowałem pójść na Oppenheimera – niech chłopina zarobi, a analogowo kręcone sceny zawsze są na propsie. Barbie mnie nie interesowała, bo czuć było w tym jakiś fałszywy postmodernizm. Jednocześnie, oba filmy były najczęściej oglądanymi w kinach, i już samo to było czymś niespotykanym – z jednej strony komedia dla rodziny, opowiadająca o plastikowej lalce w żywym świecie, a z drugiej strony dozwolony od lat 18 potężny, poważny dramat biograficzny o twórcy bomby atomowej. W mediach społecznościowych bardzo popularny stał się hasztag #barbenheimer i można powiedzieć, że sukces kasowy jednego filmu napędzał drugi. Tak było i w moim przypadku i uznałem, że “raz na ruski rok” mogę ulec modzie i w tym samym tygodniu zrobić double feature.
Zacznę od Oppenheimera. Poszedłem we wtorek w ramach Taniego Wtorku do Heliosa na wczesne godziny, by mieć miejsce – jednak o tym samym pomyślało ponad pół sali kinowej.
Przyznaję się, że na pierwszej godzinie (?) powstrzymywałem się od “przycięcia komara”. Długie rozmowy, co chwila przesłuchania, szaroburo. Ożywiłem się, kiedy pojawił się koncepcja budowania bomby. W tle też zjawia się wątek sowieckiego kreta infiltrującego projekt Manhattan. Jest jakaś angażująca intryga, a wśród naukowców czy wojskowych pokazano różne punkty widzenia — m.in. Oppenheimer mówi, że ich program nuklearny powstanie szybciej, ponieważ antysemityzm Hitlera odrzuca wybitnych fizyków. Pokazano też brud polityki – Sowieci niby to sojusznicy, ale przed nimi trzeba trzymać wszystko w tajemnicy. Najbardziej w tym wszystkim emocjonujący jest punkt kulminacyjny, test “Trinity” – pełne napięcia i grozy oczekiwanie na niszczyciela świata, który w końcu ładnie huknął. I to wszystko bez niebieskiego ekranu i przemęczonych grafików komputerowych.
Kiedy pojawił się moment, odczuwania wyrzutów sumienia z powodu ataku jądrowego na Hiroszimę i Nagasaki, sądziłem, że film skończy za jakieś 10-15 minut. Już w myślach pisałem recenzję, o tym jak szybko zlatują te trzy godziny. Jednak niespodzianka. Nolan powiedział wtedy, że nie ma tak dobrze i drugą połowę filmu poświęca tematowi niesłusznego oskarżenia Oppenheimera o sprzyjanie komunistom. Nie spodziewałem się tego, sądząc, że film opowie tylko o projekcie Manhattan. Jednocześnie oglądałem ten akt z zainteresowaniem, ciekaw jak to się wszystko zakończy, gdyż o Oppenheimerze wiedziałem, tyle że budował atomówkę i powiedział kultowe “Now I Am Become Death, the Destroyer of Worlds”.
W tego typu obrazkach ważna jest gra aktorska. Cillian Murphy JEST Oppenheimerem — zarówno mentalnie, jak i wizualnie. Ogólnie pojawia się nieco znanych twarzy, które zaskakują, bo nie kojarzą mi się aż z takim kinem. Josha Hartnetta kojarzyłem przede wszystkim z gazetek typu “Twist” czy “Popcorn”. Poziom aktorski jest na dobrym poziomie. Najlepiej wypada Robert Downey Jr. udowadniający, że po MCU (i dobraniu dobrych scenariuszy) wciąż potrafi grać kogoś innego niż zblazowanego Iron Mana. Także Nolan jest mniej tropowy — długie monologi są bardziej naturalne i film korzysta z tego, że jest kategorii R, jednocześnie to zbyt dobry twórca, by szokować ostentacyjną “dorosłością” i np. wulgaryzmy są zdawkowe.
OK, tyle z Oppenheimera. Wzorem przypisywanych słów Dona Blutha przetrwałem grozę atomówki, by na końcu (a dokładnie w czwartek) na seansie cukierkowej Barbie dostać szczęśliwe zakończenie. Tym razem Multikino, również po niższej cenie. 80% niemal pełnej sali to żeńska widownia, z czego również 80% miało na sobie ubranie w kolorze różowym :). A przy okazji poszedłem na wersję z dubbingiem. A co! Generalnie polska wersja językowa to dobry poziom i głosy też dobrano dobrze — choć Suszyński jako Will Ferrel to nie to. I mogli dać jakieś cameo Beacie Wyrąbkiewicz, która dubbingowała Barbie w tych taśmowych komputerowych animkach (na które rzuciłem okiem kilka razy) i jak dla mnie ona jest TYM polskim głosem Barbie.
W dokumencie The Toy That Made Us poświęconym kultowym zabawkom było mowa o tym, że Barbie była na swoje czasy postępowa i dała dziewczynkom awans społeczny. Też niektórzy zapomnieli, że Barbie wymyśliła kobieta. Ku memu zaskoczeniu twórcy się do tego odnieśli; ogólnie sporo tu zrobiono lalkowego researchu, np. pierwsza inkarnacja Barbie granej przez Margot Robbie to pierwsza lalkowa Barbie z 1959 roku.
Twórcy także odnieśli się do krytyki Barbie jako faszystki narzucającej dziewczynkom nierealistyczne wymagania. No właśnie — film podnosi kwestie, że obie skrajności nie są dobre — Barbieland to de facto opresyjny matriarchat, gdzie kobiety mają wszystkie stanowiska, a mężczyźni mają tylko prężyć muskuły. A późniejsze działania Kena wynikają z tego, że w zasadzie jest on dodatkiem do Barbie (co, jakby tak pomyśleć — faktycznie). I że Barbieland, jak i Kenstwo to nierealne światy. W świecie ludzkim Ken dowiaduje się, że patriarchatu tak łatwo nie da się wprowadzić. By zostać lekarzem czy ratownikiem trzeba mieć licencję, którą może dać ci baba, a ta nie zrobi kawusi. I nie każdy facet osiąga sukces — jak ten pracownik Mattela z boksu czy mąż Glorii. W przypadku tego ostatniego przyznam, że Gerwig zagrała z moimi oczekiwaniami, bo myślałem, że będzie jakimś poster boyem męskich szowinistycznych świń, który rzucił rodzinę.
Podobnie zagrał z oczekiwaniami co do prezesów Mattela. Sądziłem, że oni będą głównymi antagonistami kolportującymi patriarchat, o którym mówiły recenzje i opinie. Tu narzekalstwo — ich zachowanie zbyt przerysowane, zwłaszcza że to “realistyczny świat” – szczególnie centrum dowodzenia Mattela bardziej pasuje jak coś z Barbielandu. I film nieco wywala się jak wszyscy wracają do Barbielandu. Wtedy profeministyczna łopata mocno wjeżdża, zwłaszcza jak postać matki rzuca manifest feministyczny w domu Dziwnej Barbie. No i nie wiem, czy konie to symbol męskości chłopców? Bardziej pasjonują jakieś drapieżniki typu lwy i tygrysy. Kobyły to zawsze była domena dziewczyn — My Little Pony, jednorożce, cały ten stuff. (BTW ich zachowanie zbyt przerysowane, zwłaszcza że to “realistyczny świat” – szczególnie centrum dowodzenia Mattela bardziej pasuje jak coś z Barbielandu).
I jak mówimy o stereotypach… miałem mocny rozstrój z Kenem. Skoro Robbie gra tą defaultową Barbie, to można sądzić, że podobnie będzie z Kenem od Ryana Goslinga. Nie z jakimś wariantem, który pewnie pojawił się grubo po moim okresie adolescencji. O ile Robbie jako Barbie wizualnie perfekt, tak Gosling to żaden Ken, ani tego młodzieńczego wyglądu, ani tej kasztanowej ulizanej fryzurki. No i czemu nie dali w napisach końcowych Barbie Girl Aqua, a nawet nie cover, tylko jakieś plumkanie w tle do jakiejś melorecytacji!? Chociaż może to jest jakiś zamysł, bo wykonawczyni owej melorytacji — Nicki Minaj swym jestestwem pasuje do tego filmu ;).
W podsumowaniu — oba filmy mi się podobały, a łączna kwota na bilety nie została zmarnowana. W przypadku Barbie wystarczy zmniejszyć łopatologię i podszlifować w paru momentach skrypt i ten zjadliwy film dla wyluzowania się z paroma trafnymi refleksjami. Oppenheimer z kolei ma parę potknięć, ale bardzo solidny, a także może startować do Oscarów nie będąc przy tym wymuszonym oscar baitem. Barbie tak samo. Oba filmy na to zasługują.