in , , ,

Niestandardowe filmy bożonarodzeniowe

Boże Narodzenie tuż tuż, a co za tym idzie pielęgnowanie tradycji – pójście na pasterkę, oczekiwanie na Gwiazdora, słuchanie kolęd na przemian z nowoczesnymi piosenkami o świątecznym motywie. A jedną z moich osobistych tradycji jest ubieranie choinki 24 grudnia oraz oglądanie filmu z motywem bożonarodzeniowym w grudniu (bo w inne miesiące to jakoś nie wypada).

Zapewne większość z czytelników również to kultywuje bądź zamierza wdrożyć. Ale zastanawia się co takiego obejrzeć? Filmów świątecznych jest multum, a te najbardziej rozchwytane klasyki były widziane. Kevina i jego patologiczną rodzinę każdy już poznał, kolejna część Listy do M. co roku trafia do kin zbierając tłumy, disneyowskie filmy i kreskówki z motywem świątecznym już się widziało wielokrotnie. Nawet Szklana Pułapka i Powrót Batmana będące zaskakującymi i przewrotnymi świątecznymi klasykami też już były zaliczane i wymieniane w różnych topkach. Także Prezent pod choinkę będący mniej standardowym świątecznym filmem, już zdążył spowszednieć. No więc co zobaczyć? W ostatnich latach odkryłem, że Boże Narodzenie potrafi być różnorodne i jest w czym wybierać. Oto moja lista mniej standardowych filmów bożonarodzeniowych, które urozmaicą Wam grudniowe seanse:

1.      Historia dziadka do orzechów

Ekranizacji baśni E.T.A. Hoffmana było mnóstwo. W mojej ocenie ze wszystkich jednak najsolidniejsza jest ta kanadyjsko-amerykańska animacja z 1990 roku. Głównie przez to, że choć wygląda na podróbę Disneya, to Bogu dzięki go nie małpuje – nie ma wymuszonych numerów muzycznych (!), klasycznego comic reliefa (jest tu “z deczka” irytująca postać lalkowej wersji Smerfa Marudy, ale rola jest symboliczna i nie jest drącym się na wszystkich świętych standardem, do którego to przyzwyczaiły inne animacje), pozwala także na odrobinę brutalności. Animacja jest dość śliczna, zważywszy że budżet raczej nie był wysoki, który w dość nietypowy sposób pozwolił na oszczędzenie pieniędzy poprzez zmianę stylu animacji podczas opowieści Drosselmeiera. Także król myszy potrafi być demoniczny, szczególnie że pojawił się we wspomnianym segmencie i tam wyglądał jak odrzut z Bobrów w akcji. Film ten cenię za powagę i małe ilości komedii – podnosi kwestię nieuchronnego wejścia w dorosłość i finał na swój sposób jest dość smutny i daleki od sztampy.

2.      Opowieść wigilijna (1984)

Jeśli miałbym wybrać definitywną ekranizację powieści Charlesa Dickensa to byłaby to telewizyjna koprodukcja amerykańsko-brytyjska z 1984 roku. Tak jak książka zawiera w sobie mrok, a jednocześnie ciepło świąteczne. Scrooge jest oschły, a wciąż w głębi duszy ludzki. I jak na produkcję telewizyjną nie można odmówić rozmachu realizacyjnego i spokojnie mógłby mieć kinową premierę. George C. Scott jest w czołówce najlepszych Ebenezerów.

3. Nie jesteśmy aniołami (1955)

Rok temu obejrzane i zachwyciłem się. Tytułowi zbiegowie uciekają, bo tak jak w tym kawale nie było wtedy cholernych kamer, zatrudniając się w rodzinnym sklepie mającym problemy finansowe. Zaskoczyło mnie, że trio nie ukrywa przed rodzinką, że są więźniami. Mimo, że akcja rozgrywa się na jakiejś tropikalnej wyspie z palmami (co jest mało bożonarodzeniową scenerią), klimat prawdziwego ducha świąt aż wylewa się i udziela nawet trójce niezbyt kryształowych protagonistów. I w praktyce lepsi są charakterologicznie od nadętego kuzyna Andre, którego wszyscy nienawidzą i sekretnie życzą mu śmierci :). Można uwierzyć, że trio więźniów to przestępcy, którzy zasłużyli na więzienie. I zaskakująco uwierzyłbym, że postać grana przez Humphreya Bogarta jest mordercą, a jego kompani złodziejami, a nie na odwrót (Peter Ustinov to niemal dobry chłopaczyna zawsze mówiący “dzień dobry” i chodzący do kościoła). Udowadnia, że więzienie to konstrukt społeczny i nie ogranicza do zimnych cel, bo rodzina goszcząca więźniów również ma swe problemy.

4. White Christmas

Nie do końca białe te święta. Jest dwóch czarnoskórych statystów w postaci konduktora wpuszczającego bohaterów do środka pociągu i kelnera w “warsie”. OK, bezbecki żart z dawnych czasów za mną. Pierwszy szerokoekranowy film Paramount Pictures będący remakiem Holiday Inn (1942). I to lepszym. Spodziewałem się beztroskiego musicalu, a 10 minut to śpiewanie wśród ruin w czasie II wojny światowej, gdzie wybrzmiewa powaga. I w trzecim akcie jest sporo chłodu i powagi. Jednak oczywiście film ma w sobie dużo pozytywności i człowiek po seansie czuje się milszy dla bliźnich. Numery muzyczne dość chwytliwe i choć tylko kilka z nich dotyczy Gwiazdki, to wszystkie nadawałyby się na jakąś składankę świątecznych piosenek z tego okresu. Jedna z piosenek opowiada dlaczego Boże Narodzenie bez śniegu jest do kitu – doskonale to rozumiem :(.

5.  Black Christmas 

Jaki okołobożonarodzeniowy horror najlepiej zapuścić? Ojca slasherów. Żeński internat nawiedza tajemniczy osobnik, który zaczyna swe krwiste grzybobranie. Przyznaję, że w wielu miejscach ma wolne tempo i parę niepotrzebnych śmiechów. Także aktorstwo momentami żenuje. Jednak całość rekompensuje klimat osaczenia, mocne niektóre rozwiązania i autentycznie przerażająca postać antagonisty. Świetnie działa zasada “im mniej tym lepiej” i film pokazuje, że naprawdę najstraszniejsze rzeczy są te najzwyklejsze.

6. Cud na 34. ulicy (1947)

Rok 1947 był wspaniały, w tle mogłeś umieścić postacie z innej wytwórni (tutaj postacie Looney Tunes w domu towarowym Macy) i mogli ci skoczyć :). A sam film uroczy i lepiej się sprawdza jako film świąteczny niż To wspaniałe życie (w którym motywów bożonarodzeniowych nie jest dużo i nie są wiodące) z tego samego roku. Dobrze wypadają postacie – Doris, z powodu nieudanego małżeństwa i uniknięcia rozczarowań nie chce opowiadać jakichkolwiek bajek swej córce, mała też wypada nieźle. Kapitaliści nie są jakimiś żującymi cygara grubasami zacierające tłuste łapska, a zarówno sędzia jak i prokurator (będący tym złym gliną) nie chcą wyjść na palantów psujących dzieciom Gwiazdkę. Podnosi temat skomercjalizowania się świąt, co do tej pory jest aktualne. Wielkie brawa dla Edmunda Gwenna w roli Krisa Kringle’a – dokładnie taki z charakteru powinien być Święty Mikołaj.

7. Tokyo Godfathers

Mimo ciężkich motywów, film jest dość zaskakująco pogodny i ma sporo komizmu związanego z bohaterami. Scenariuszowo oferuje sporo twistów – np. backstory Miyuki, człowiek myśli, że dźgnęła ojca, bo ten ją molestował czy coś. A okazuje się być jakimś rozpieszczonym dzieciakiem , który coś sobie ubzdurał. Co chwila są motywy w stylu obligatoryjnych tear jerkerów, ale twórcy z tym nie przesadzają i szybko łagodzą jaką luźną puentą. Generalnie jest to komedia i mimo realistycznego stylu graficznego, to postacie mają dość kreskówkową ekspresję, a trio naszych bohaterów zakochuje się z deczka jak Zespół R. Zaś końcowy pościg to spokojnie mógłby się znaleźć w Pokémonach czy innym Yattamanie, nawet zakończenie jest w stylu jakiejś komedii.

8. Joyeux Noël

Tym razem film na faktach, opowiadający o prawdziwej historii z czasów I wojny światowej, która ostatecznie mnie przekonała, że ludzie w rzeczywistości są tacy sami i nie ma tak, że jedni są dobrzy, a drudzy to wcielone diabły (dedykuję to różnym podżegaczom wojennym, którzy wycierają gęby patriotyzmem i jakby dać im możliwość, to zrzuciliby bomby na domy z matkami i dziećmi z wrogiej nacji). Spodziewałem się większej petardy, choć domyślam się, że reżyser skoro Francuz to był bardziej powściągliwy, inny zrobiłby bardziej sentymentalny i oscar-baitowy. I film, do momentu samego rozejmu, dość ospały poza niektórymi momentami (jak początek w Szkocji czy niemieckiego tekst tenora o tłustych generałach). Potem robi się lepiej – pokazali też, że ot tak się wszyscy nie godzą – temu francuskiemu zwiadowcy ewidentnie nie w smak bratanie, a jeden z tych szkockich braci (początek z nimi świetny i teraz nie do pomyślenia, że wojna mogła dla kogoś być oderwaniem od nudnej rzeczywistości) rozważa zabić jednego Niemca.

9. Silent Night Deadly Night 2

Serio, Lisowski? Serio, serio. Pierwsza część to gniot niesamowity i to jedyny raz, gdzie grupy rodzicielskie miały rację, by filmu nie puszczać w kinach (co prawda z innych powodów niż ja, ale liczy się). Do tego filmu nie trzeba konieczności znajomości poprzednika, bo niemal pół Silent Night, Deadly Night 2 to stock-footage jedynki w formie retrospekcji głównego bohatera będącego u psychiatry, który w innym filmie trwał by 10-15 minut. Jest kiepsko zagrany, wszyscy są durniami lub przesadzonymi psycholami, a twórcy wykazują nieznajomość medycyny (twarz po wylewie = mutacja niczym u Toxic Avengera). Przede wszystkim warto to obejrzeć dla cudownego popisu aktorskiego głównego bohatera. To nie jest rola oscarowa bynajmniej – to popis przepięknego najgorszego aktorzenia i widać, że aktor dobrze się bawił na planie. Do imprezy do komentowania ze znajomymi jak ulał.

10. Narodzenie

Boże Narodzenie to nie tylko Mikołaj, śnieg czy piosenka Wham. Wszak jak nazwa wskazuje, narodził się wtedy Jezus. Więc jak się deklaruje bycie chrześcijaninem, wypada coś obejrzeć o takiej tematyce. I najlepsza będzie produkcja z 2006 roku. W przeciwieństwie do innych filmów okołobiblijnych, mieszkańców Palestyny, faktycznie grają osoby bliskowschodniego pochodzenia albo przynajmniej wyglądający na takowych, a nie WASPy w ubraniach od Rembrandta, którym nie dano nawet samoopalacza. Dużym atutem jest to, że działa też jako film historyczny – kostiumy, scenografia, tło polityczne i obyczajowe (ale nie ma homarów i ośmiornicy przy narodzinach Jezusa, co wiadomo było w Love Actually :)). Można domyśleć się skąd trzej mędrcy (tutaj zaskakująco będący comic reliefem) mogli być w późniejszej historiografii królami. Zaskoczony też jestem, że film jednak jest kolorowy zamiast być szarobury jak to obecnie z historycznymi flickami jest. Oscar Isaac świetny jako Józef i czuć dlaczego ojciec Maryi wybrał go na zięcia. Film polecam nawet niewierzącym – dobrze zrobiony i pokazujący laikom narodziny Jezusa.

11. Prancer (1989)

Seans z poprzedniego roku okazał się miłym zaskoczeniem. Spodziewałem się jakiejś telewizyjnej humorystycznej familiady, o której rok później zapomnę. Faktycznie jedyna komediowa scena, to jak tytułowy renifer wparowuje do domu głównych bohaterów i tam wcina szarlotkę. A reszta to cichy dramat filmowy o dziewczynce przeżywającej kryzys rodzinny. Podobny przypadek co Cud na 34. ulicy – do samego końca nie wiadomo, czy tytułowy ren to prawdziwy Prancer, czy po prostu jakiś zbieg z fermy. Dużo roboty robi klimat, gdzie każdy się zna i jest w dobrej komitywie, wystarczy trochę ciepła i pomocy dla lokalnego odludka, a ten z własnej woli wyjdzie do ludzi – ogólnie sporo chrześcijańskiego ducha i dobroci dla bliźniego, co jest niecodzienne w produkcjach przeznaczonych dla dzieci. Jest scena jak główna bohaterka wytyka, że skoro nie ma św. Mikołaja, to tak samo nie ma Boga i nieba :). Sam Elliott w trochę niecodziennej roli, gdyż zamiast westernego badassa, gra ojca wiążącego koniec z końcem i muszącego dogadać się z córką. Aktorstwo dziewczynki trochę kiepskie, ale to dziecko i można przebaczyć, a w scenach dramatycznych dobrze się spisuje, a to jest najważniejsze. Duży plus, że oprócz śmierci matki nie uświadczyłem głupich klisz związanych z kinem familijnym.

12. Krampus: Duch świąt

W Austrii św. Mikołaj (ten oryginalny z Miry, a nie grubas z Coca-Coli) wysyłał swego domowego diabła po niegrzeczne dzieci, więc stał się wdzięcznym materiałów dla filmowców. Początek piękny – pełna ciepła świąteczna piosenka ilustrująca wściekły tłum podczas świątecznych zakupów w Walmarcie :). Mówiąc szczerze, bardziej przerażający jest przedświąteczny stres związany z przygotowaniami i kiszenie się z chwastami z drzewa genealogicznego niż krwiożercze potwory. Pierwsza połowa, to coś z W krzywym zwierciadle: Witaj, Święty Mikołaju – nawet dalsi krewni to rednecki z Południa i gruba wredna ciotka. A potem jak zjawia się tytułowy potwór, to robi się niezły surwiwalowy straszak z pojedynczym rozluźnieniem atmosfery. Co pochwalę, to dobra gra aktorska, zarówno dorosłych jak i nieletnich i można się przejąć niekiedy ich losem. Zaskoczyło mnie ile tu praktycznych efektów – Krampus i jego sługusy to w większości ludzie w kostiumie bądź animatronika, a komputer jest tylko w ostateczności. Chwali się wykorzystanie folkloru, choć przerobionego pod zasady filmu. Ale plus, że zachowali to, że ma pochodzenie austriacko-bawarskie, bo i nestorka rodu to Austriaczka w większości szprechająca po swojemu.

13. Artur ratuje gwiazdkę

Jak mówi ta produkcja brytyjska – tutaj nie ma jednego Mikołaja, tylko cały ród z monarchistycznym przekazywaniem pałeczki. Aż w pewnym momencie mamy Mikiego z postępującą demencją i nie wiadomo co z tym fantem zrobić. Pokazuje też, że do zawodu trzeba mieć powołanie. Pierworodny aktualnego Mikołaja może i jest kompetentny i dba o szczegóły, ale z podejściem do dzieci jest u niego kiepsko, co sam przyznaje. Nie to co Artur jako sympatyczny nerd, który jest zdeterminowany w dostarczeniu tego jednego brakującego prezentu. Także Brytyjczycy pozwolili na nieco czarnego humoru – jak stary Mikołaj wspomina, że podczas II wojny światowej został postrzelony i stracił trzy renifery :). Pokazano też, jak postęp wpłynął na logistykę działalności Mikołaja i tego jak firma przeistoczyła niemal w trochę takie militarne korpo. A podoba mi się, że zbytnie poleganie na nowoczesnej technice wychodzi bokiem, a druga strona chwaląca “stare dobre czasy” też potrafi być uparta i mieć nieczyste intencje. I w życiu czasem warto iść na kompromisy.

14. Santa Claus the Movie

Film o Mikołaju, od producentów Supermana z Christopherem Reeve’em, a w roli tytułowej Big Lebowski, ten prawdziwy. Oj, oglądało się to z wypiekami na twarzy na RTL7. Już początkowa piosenka, jak i końcowa mają w sobie tyle ciepła. 1/3 to origin story Mikołaja. Mam teorię, że Miki, żona i reny umarli z powodu śnieżycy i zmartwychwstali jako nieśmiertelne symbole Świąt. Ktoś dłużej posiedział nad książkami, bo np. elfy ewidentnie są inspirowane nordyckimi tomte. Reszta filmu dzieje w XX wieku i Mikołaj z pomocą dwóch bezpłciowych tokenowych dzieciaków musi zmierzyć się z konkurencją w postaci złego koncernu zabawkarskiego. John Lithgow idealny jako najgorsza kapitalistyczna gnida z cygarem. Gość jest tak zły, że celowo wypełnia pluszaki gwoździami i oglądanie na ekranie sprawia sporo frajdy. Dudley Moore też niezły jako główny elf, mający wiele dobrych chęci i pomysłów, ale i dziecięcej naiwności w sercu. I David Huddleston spisał się na medal jako tytułowy bohater i widz widzi prawdziwego Mikołaja. Niektóre efekty specjalne imponujące, inne przywodzące na myśl Supermana IV. Pracownia elfów robi wrażenie i czuć, że to prawdziwe miejsce. Renifery, to w większości widoczne animatroniczne kukły. Film generalnie głupawy i kiczowaty, ale ma sporo uroku i czuć jakiś wysiłek.

15. Vacanze di Natale

Scusi? Ktoś spyta. Jest to pierwsza część kultowej włoskiej serii komedii, będących takim odpowiednikiem Pamiętników z wakacji, tyle że w wersji świąteczno-sylwestrowej i okraszonym ówczesną modną muzyką. Zdarzyło mi się obejrzeć na razie pierwszą odsłonę. Raczej to nie najlepsza rzecz na świecie, ale do świątecznego obiadku można puścić i uroku nie można mu odmówić. Całkiem sympatyczny zapis Europy lat 80., która niewiele różniła się od PRL-owskiej Polski (przynajmniej jeśli chodzi o mentalność). Dużo robi tu muzyka lat 80. – sporo italo disco`wych kawałków i ówczesnych europejskich szlagierów. Pod tym względem można uznać film za najbardziej ejtisowy z tej epoki. W sumie tak się nie zestarzał, bo takie typy ludzi i mentalność niespecjalnie się zmieniły, a w jednej kwestii okazał sie dość progresywny.

16. Morozko (1964)

Coś od sąsiada ze wschodu. Mimo, że prawosławni obchodzą święta 13 dni później, to można zarzucić to na bożonarodzeniowy okres. Szczególnie, że występujący Dziadek Mróz to odpowiednik św. Mikołaja. Jednak Dziadka Mroza (który bardziej pasuje do Ziuzi z białoruskiego folkloru) tu mało i pojawia się w drugiej połowie. Pierwsza część, to klasyczna bajka o Kopciuszku czy o Pani Zimie, gdzie półsierotka imieniem Nastieńka jest popychadłem w rodzinie. Równolegle jest drugi wątek, o przystojnym hero robiącym questy Iwanie (bo każdy rosyjski przystojny hero robiący questy ma na imię Iwan), który jest trochę przewrotny, bo Iwan jest zakochany w sobie i nosi ze sobą lusterko jak Smerf Laluś. Nastieńka nie zakochuje się w Iwanie od razu, a ich pierwszy ekwiwalent randki kończy się katastrofą. Widać tutaj rozmach realizacyjny. Wszyscy spisują się w swych rolach. Dziadek Mróz idealny – widzisz jego wygląd, sanie i chatkę i wiesz, że to on. 

17. Reyes contra Santa

I świeżynka z zeszłego roku. Kulturoznawcza ciekawostka – w Hiszpanii, prezenty dzieci dostają dopiero 6 stycznia i rozdają je Trzej Królowie. A film opowiada o ich walce z panoszącym się Gwiazdorem, którego najchętniej utopiliby w pepsi. Jak to jest, że w 2022 roku w Starym Świecie potrafią zrobić coś analogowego bez wspomagania się kompem i zieloną płachtą? Mamy sporo charakteryzacji i animatronicznych kostiumów, a jastrzębie Trzech Króli są grane przez prawdziwe, wytresowane ptaki. Ale film nie stoi technikaliami. Hiszpania celebruje swą kulturę w przystępny sposób – ale też przedstawia zagranicznym laikom jak wygląda cała tradycja z Trzema Królami. A także podkreśla się, że wśród rozdawaczy prezentów w różnych kulturach są chociażby Befana mówiąca po włosku czy Dziadek Mróz (pomylony z Mikołajem zresztą). Sam Mikołaj, choć jest przedstawiony zgodnie z obecną popkulturą, bo mówi z amerykańskim akcentem i wtrętami (nawet jest tekst o Coca-Coli), ale wciąż mieszka w Laponii i stąd ma wygląda jak Wiking. Więc twórcy posiedzieli nad researchem dłużej. Pokazuje też dlaczego globalizacja jest wkurzająca i coś w tym jest. Gwiazdor pokazany jako megalomański showman, który w zachłyśnięciu się nowoczesnością (i przywłaszczaniem kulturowym) zatracił sens niesienia radości dzieciom. A i też pokazuje rozkrok między powołaniem a powoli ulatniającym się entuzjazmem z braku satysfakcji, co reprezentuje Kacper. Jak dla mnie warto obejrzeć na 6 stycznia. Wielka szkoda, że nikt tego nie sprowadził do Polski, bo to sprawdza się jako film familijny.

„Nie tylko superbohaterowie walczą ze złem” – wojewódzki konkurs na komiks

Zamek Śpiący [recenzja]