Faktycznie – w tym tajemniczym, tytułowym motelu usytuowanym na linii granicznej dwóch stanów – leśnej Nevady i słonecznej Kalifornii, dzieją się rzeczy mroczne, podejrzane, i na pewno nie wpisujące się w rutynę codzienności. To miejsce staje się bowiem areną rozgrywki, w której siedmioro graczy walczy o wypełnienie swych ukrytych celów. Ale zanim się to stanie, wydarzy się wiele.
RECENZJA MOŻE ZAWIERAĆ SPOILERY, JEDNAK NIE WYKRACZAJĄCE POZA TREŚCI UKAZANE W ZWIASTUNIE
Amerykanin Drew Goddard, znany jako scenarzysta takich hitów jak Cloverfield, World War Z, Marsjanin, seriali Buffy – postrach wampirów, Agentka o stu twarzach, a przede wszystkim reżyser wybitnie oryginalnego horroru Dom w głębi lasu, ZNÓW TO ZROBIŁ! Ponieważ, tak jak wspomniany wyżej film, również Bad times at the El Royale maksymalnie zakrzywia fabułę, wymykając się stereotypowym klasyfikacjom i ocenom.
Historia zaczyna się komediowo, kiedy to kolejni goście przybywają do El Royale, próbując zameldować się w recepcji. Zadanie to jest utrudnione, ponieważ w holu nie widać nikogo z obsługi a w dzwonek na kontuarze uderza się chyba tylko dla samego uderzania. Główni bohaterowie pojawiający się na ekranie od razu wywołują wrażenie, że, po pierwsze, to co mówią o sobie, nie musi być prawdziwe a po drugie, są zdeterminowani do osiągnięcia sobie tylko znanego celu wizyty na odludziu. No bo dlaczego ksiądz w wieku wyraźnie poprodukcyjnym przyjeżdża do motelu na styku dwóch stanów? Albo nieśmiała, czarnoskóra piosenkarka, marząca o sławie? Albo mocno wygadany i sypiący niesmacznymi żartami sprzedawca odkurzaczy? A z czasem pojawiają się coraz to dziwniejsi goście.
W tę specyficzną grę o wysoką stawkę zostają wciągnięci również widzowie. Reżyser zagęszcza bowiem fabułę nagłymi zwrotami akcji, wciskającymi w fotel i zmuszającymi do główkowania na najwyższych obrotach.
Zaprawionym w bojach kinomanom fabuła Źle się dzieje… może od razu skojarzyć się z filmami Quentina Tarantino i Roberta Rodrigueza i jest to reakcja naturalna. “Piekielny duet” reżyserów z Hollywood spokojnie mógłby podpisać się pod wykonaniem filmu Goddarda lub na poważnie “maczać palce” przy procesie jego tworzenia. Nastraja to bardzo optymistycznie, bowiem rodzi nadzieję, że styl Tarantino będzie naśladowany przez reżyserów młodszego pokolenia. Cóż zatem upodabnia Bad times… do dzieł Q.T? Przede wszystkim miejsce akcji – podupadły motel w “głębi lasu” przypomina Pasmanterię Minnie z Nienawistnej ósemki. Podobne odludzie, podobna izolacja i zamknięcie głównych bohaterów na małej przestrzeni, co jeszcze bardziej zagęszcza atmosferę w środku. Główni bohaterowie, uwięzieni w El Royale, muszą zaufać sobie nawzajem albo działać w pojedynkę.
Po drugie “aktorzy” tego spektaklu – każdy z oryginalną osobowością, podejściem do życia i celem, walczą o swoje podobnie jak wędrowcy w The Hatefull Eight czy gangsterzy – tytułowe “wściekłe psy”. Mimo różnic w zachowaniach i charakterach, przez sytuację zmuszeni zostają do krótkotrwałej współpracy.
Po trzecie – zamieszanie czasowo-przestrzenne, czyli ukazywanie wydarzeń późniejszych przed wcześniejszymi, ta sama scena z kilku różnych perspektyw (widziana oczami różnych bohaterów) czy wreszcie, tak lubiane przez Tarantino, dzielenie filmu na rozdziały, również pomieszane chronologicznie. To ostatnie przywodzi na myśl jeszcze inny film powiązany z Quentinem oraz tematem hotelowym, czyli Cztery pokoje z Timem Rothem w roli głównej.
Na pochwałę zasługują aktorzy z obsady filmu. Jako pierwszy uwagę na długo przykuwa Jeff Bridges, który, mimo wieku, nadal świetnie sobie radzi na planie, tworząc role godne zapamiętania. Jako ojciec Flynn, który nie do końca zachowuje się po kapłańsku, zapada w pamięć szczególnie, kiedy “zagląda pod dywan” historii motelu.
Ciekawą rolę kreuje także Jon Hamm, który, jako obwoźny sprzedawca odkurzaczy Laramie Seymour Sullivan, na holu sypie żartami i docinkami, chcąc obrazić lub rozbawić resztę towarzystwa. Kiedy jednak zamyka się w apartamencie małżeńskim…
Na zbyt rozmamłanego wygląda za to boy hotelowy Milles Miller, jedyny z obsługi przebywający w El Royale, w którego wciela się Lewis Pullman. Czy jako zwykły recepcjonista, sprzątacz i kelner również odegra większą rolę podczas deszczowej nocy w motelu?
Wśród postaci kobiecych po jednej stronie mamy czarnoskórą piosenkarkę Darlene Sweet, myślącą o karierze solowej a przez to intensywnie trenującą śpiew w zamkniętym pokoju (w tej roli Cynthia Erivo). Po części wplątana w problemy pozostałych musi podjąć decyzję z kim trzymać a kogo mieć na dystans, aby wyjść cało z opresji. Na drugim biegunie pojawia się aktorka młodego pokolenia, Dakota Johnson, wcielająca się w rolę Emily Summerspring, dziewczyny ze strzelbą, ukrywającej równie mroczny sekret co pozostali. Już od początku chce zrazić do siebie resztę gości i pokazać, że ma gdzieś ich sprawy. Właśnie z nią powiązana jest główna intryga i pojawienie się ostatniego z graczy.
No właśnie, jako “last but not least” na scenę wkracza samozwańczy guru o kowbojskiej nonszalancji, Billy Lee. W tej roli Chris Hemsworth, który udowadnia, że nie musi być kojarzony tylko z epickimi widowiskami Marvel Cinematic Universe. Australijski aktor dobrze sprawdza się w konwencji sensacyjnej, zanurzonej w tajemnicy, udowadniając, że potrafi więcej niż tylko ciskać gromami i walczyć boskim młotem. Ciekawostką jest fakt, że Hemsworth nie pojawia się u Goddarda po raz pierwszy. Już w Domu w głębi lasu jako Curt próbował uratować uwięzionych przyjaciół przed Złem z piwnicy. Zastanawiam się tylko, czy naprawdę potrzebne było aż tyle scen, w których Billy Lee paraduje rozebrany od pasa w górę (Potrzebne! 🙂 – przyp. korektorki).
Podczas wymieniania wielu zalet filmu grzechem byłoby nie napisać o ścieżce dźwiękowej. Przez cały film nasze uszy karmione są najlepszymi kawałkami muzycznymi z gatunków soul, r’n’b, rock’n’roll i hard rock, przywołującymi wspaniałe lata 70-te i 80-te.Piosenki dopasowane są do scen, podkreślając ich znaczenie dla fabuły, podkręcając tempo akcji lub po prostu wprowadzając w nastrój zarówno bohaterów, jak i widzów. A wrażeniom akustycznym realności dodają sceny, w których bohaterowie faktycznie wrzucają monetę do szafy grającej i wybierają ulubiony utwór.
Dziwię się, że tak dobry film sensacyjny, z misterną intrygą i tajemnicą, przechodzi przez kina właściwie bez echa. Sam dowiedziałem się o jego istnieniu dopiero kilka dni po oficjalnej polskiej premierze. Wyświetlając film jedynie na dwóch seansach dziennie, dystrybutor jakby od początku nie doceniał jego potencjału i poziomu wykonania. Z drugiej strony na późnowieczornym seansie z dziewięcioma osobami na sali, oglądając Źle się dzieje w El Royale czułem się jak w grindhouse’owym kinie gdzieś w Stanach, z całym B-klasowym klimatem tego typu miejsc. I nie zaprzeczę, że film Goddarda świetnie się oglądało w taki sposób. Oby reżyser z Nowego Meksyku wciąż wpadał na tak oryginalne pomysły i realizował je w kolejnych filmach.
Gorąco zachęcam, nie tylko fanów stylu Tarantino/Rodrigueza, ale też wszystkich filmożerców, lubiących pogłówkować a przez to dobrze bawić się podczas seansu. Bad times at the El Royale dostarczy wam naprawdę sporej satysfakcji.