W jaskini, w której przebywa zapieczętowany przepotężny smok, pojawia się nagle drobne stworzenie sprawiające wrażenie jakby dopiero co się narodziło. Owalnym, trzęsącym się jak galareta bytem jest zamordowany na ulicach Japonii 37-letni mężczyzna zrządzeniem losu odrodzonym jako slime w tymże miejscu, świecie rodem z RPG. Rozpoczyna się pełen humoru, strategicznych rozgrywek, ciekawych pojedynków i całkiem pięknej przyjaźni mocarnego niczym final boss smoka z galaretowatym maluszkiem isekai (dosł. “inny świat”).
Pierwsze co rzuca się w oczy to polski tytuł serii brzmiący po angielsku “That Time I Got Reincarnated As a Slime” , a po japońsku “Tensei Shitara Suraimu Datta Ken”.
Najpierw była to light novel autorstwa Fuse. Czyli, nie rozwodząc się, książka. Później projekt komiksowy, który tu omówię. No i na koniec trzeba dodać, że jest to popularne anime.
Jak można się domyślić, przetłumaczenie tego charakterystycznego dla novelek tytułu na nasz rynek nie było łatwym zadaniem. Decyzja, by cały tytuł był po polsku, nie spodobała wielu fanom serii czy samego wydawnictwa. W tym i mnie. Opcja tytułu Odrodzony Jako Slime subiektywnie nie była by przeszkodą w zrozumieniu go przez polskiego odbiorcę i brzmiała lepiej. Zwłaszcza, że to pozycja kierowana głównie do nastolatków i tzw. młodych dorosłych. Zostawiając jednak ten temat dla waszej oceny, chciałabym polecić ową mangę prawdę mówiąc każdemu, niezależnie od przedziału wiekowego w jaki celowali autorzy. Każdemu, który oczekuje od komiksu nienudnej rozrywki.
Dla czytelników znających takie rodzaje mang, anime i light novelek jak choćby ta nie trzeba wiele zachęt bądź odradzania, aby wiedzieli z czym to się je, gdy usłyszą isekai.
Również konsumentom mang sama popularność i opinie już przed wydaniem mangi w Polsce wystarczą, by mniej więcej ocenić czy warto zaryzykować i zanurzyć się w tytuł. Albo przynajmniej, czy będą się przy nim bawić.
Postaram się więc przekierować recenzję tej pozycji bardziej do Was, drodzy fani komiksów zachodnich.
Źródło: wikipedia.org
Isekai (jap.異世界isekai, dosł. „inny świat”) – japoński podgatunek fantasy w light novel, mandze, anime i grach komputerowych, w którym postacie przenoszą się, odradzają lub są uwięzione w równoległym wszechświecie. Często ten wszechświat istnieje już w świecie protagonisty jako fikcyjny świat.
A więc poznajemy Satoru, nieco zgorzkniałego i samotnego pracownika jednej z wielu japońskich korporacji. Jak to wielokrotnie bywa, nie dostajemy dokładnego zarysu jego życia, czy też nawet wyglądu. Nie jest to sztywny szablon, lecz bardzo często spotykany. W tej historii przeniesienia do innego świata założenie charakteru głównego bohatera również jest proste w ten szczególny sposób. Ma cechy normalnego, niepozornego obywatela. Nie do końca spełnionego w życiu, lecz nienarzekającego.
Pewnego dnia jego przyjaciel chwali mu się o swoich zaręczynach. Naturalne, wręcz sielankowe sceny poddenerwowania Satoru przechwalaniem się jego narzeczoną niszczy atak nożownika i mimowolny odruch osłonięcia przyjaciela.
Spodobał mi się pomysł tłumaczący powód z jakiego Satoru odrodził się i jak odrodził. Swego rodzaju nadnaturalny system analizujący pragnienia dogorywającego i tworzący dlań odpowiednie ciało. Było to w stylu wychwytywania strachu i innych majaczących myśli Satoru. Zabawno-gorzki obrazek scenki również delikatnie parodiuje popularne ostatnio w Japonii isekai.
Problemy egzystowania jako wydające się prymitywne stworzonko bez zmysłów, nie zostało pominięte i dostało wytłumaczenie. Mały szczegół, za który lubię mangi.
Dalej mamy jednak nie tylko parodię, a i stopniowe poznawanie i budowanie świata, w jakim przyszło żyć naszemu byłemu człowiekowi.
Pierwszy tom nie porwał mnie w zupełności. Widać było trud przeniesienia na karty mangi szczegółowych opisów z książki. Nowe wiadomości mają nie nużyć odbiorcy i równocześnie być podobnie logiczne, co łatwym zadaniem nie jest.
To często spotykane borykanie się rysowników. Tworzących może i w duecie z autorem, ale na podstawie już wcześniej wydanej jego książki, a nie w porozumieniu ze scenarzystą tworzącym fabułę specjalnie pod komiks.
Oczywiście pan od projektu postaci narysował je już jako ilustracje pod wydanie light novel, więc rysownik mangi po prostu je wykorzystuje. Z resztą problemów jest jednak prawie sam na placu boju.
Prawie, bo chociaż Fuse służy mu konsultacją.
Mitz Vah na końcu tomów składa mu, no i autorowi fabuły Fuse, gratulacje kolejnego wydania.
W pierwszych rozdziałach najbardziej porwał mnie humor. Prosty, maksymalnie minimalistyczny rysunek galarety w porównaniu z otaczającymi go stworzeniami automatycznie zaskarbił sobie moją sympatię. Przy okazji poznawania zasad rządzącym światem była obecna komedia, co znacznie usprawniało czytanie. Dużo jest fabularnych zagrań w stylu serwowania nam wiadomości krok po kroku o czymś, co wcześniej wydawało się wytłumaczenia nie otrzymać.
Im dalej w las, tym pewna scena w jaskini na początku tomu pierwszego, ciekawsza.
Dla znających znane z mang schematy, niektóre wydarzenia bardzo zaskakujące nie były, lecz tak samo jak zawsze satysfakcjonowały w czytaniu. Nasza galareta o imieniu Rimuru Tempest odkrywa i uczy się swoich zdolności, rozwija swoją (poniekąd zdobytą) wioskę, zwiedza, poznaje potężne postaci i organizacje. Pomaga mu wiedza z mang i gier świata, w którym umarł.
Są oczywiście zabawne odstępstwa od znanych mu archetypów fantasy. Oprócz komediowej roli, zwłaszcza postacie potrafią być na tyle oryginalne na tle zachodnich, by tworzyć przyjemne urozmaicenie samo w sobie.
Początkowe tomy jednak były tylko i wyłącznie obserwowaniem poczynań uroczej galarety i zabawnych scen. Walki nie były rozbudowane, dialogi mdłe, nawet rysunki mało szczegółowe. Bezlitośnie mówiąc, średnio. To co trzymało mnie mimo wszystko przy lekturze, były wątki tajemnicy. Parę asów fabularnego plot-twisu, trzymanego na razie głęboko w rękawie. Nadzieja i ekscytacje wyciągnięcia ich, gdy prędkość akcji zgęstnieje.
Bardzo chętnie więc wkręcam się na razie tylko i wyłącznie w klimacik przygód potworka galarety Rimuru. I nie mylę się, jakość nie tylko fabuły, a i nawet rysunków podnosi już w tomie trzecim. Jest obecna śmierć i zemsta lub inne emocjonalne czynniki motywujące naszych bohaterów. Pojawia się więcej postaci, co równocześnie zapowiada bardziej złożony świat. Prosto przedstawione, ale problemy wręcz natury etnicznej i bardziej skomplikowane, niczym z gry strategicznej walki. Nadal nie jest to wszystko na nie wiadomo jak inteligentnym poziomie jednak znacznie przyczynia się do wciągania w historię. Daje mnóstwo frajdy będąc nadal tylko komedią przygodową.
Na koniec każdego tomu dostajemy bonus w postaci tekstu. Trzeba przekręcić trzymaną książkę i rozkoszować się dziennikiem spod pióra zadufanego smoka nawałnicy. Nie tylko pełni on funkcję humorystyczną. Bardzo często dzięki naszemu majestatycznemu stworzeniu poznajemy bardziej szczegółowe tłumaczenia wydarzeń. Łatają one drobne, niezauważalne dziury fabularne.
Rysunki są proste, mało skomplikowane. Ilustrator skupił się na postaciach i mimice, przedstawieniu dynamiki ich poruszania się. Nic zbędnego nie rozprasza, nie… zdobi. W porównaniu z zachodnimi komiksami, manga taka jak ta, ma stereotypową kreskę – minimalistyczny krajobraz, a jak najbardziej atrakcyjny design postaci. Mamy tylko nieliczne wyjątki, gdy autor nie może już uniknąć przedstawienia wyglądu okolicy.
Nie dość, że większość onomatopei sprawia wrażenie mających większy sens po japońsku, jest dużo kresek dla podkreślenia ruchu, ale bardzo mało tła. Z jednej strony to oczywisty minus. Z drugiej podstawa dla większości tzw. bitewniaków. Zapewne słyszeliście te sformułowanie w stosunku do klasyki shounenów, mang, w których głównie toczą się pojedynki. Jest to nastawienie na dużą ilość materiału w krótkim czasie. Rozdziały najczęściej pojawiają się najpierw w magazynach tygodniowych, rzadziej miesięcznikach. Napięcie i świat przedstawiony są budowane krok po kroku.
Z tomu na tom kreska się poprawia. Jednak znam autorów bardziej radzących sobie z przedstawianiem krajobrazów czy szczegółów mimo pewnego pośpiechu w rysowaniu, co niestety nie przedstawia ilustratora w dobrym świetle.
Założenie aby były mało szczegółowe, a dynamiczne sceny, to swoją drogą jest powód formatu wydawania mang. Małe, bezkolorowe.
JP.Fantastica zdecydowało się na wydanie nieco większe niż typowe z Japonii. Zachód jest przyzwyczajony do dużych, więc nic dziwnego, że seria z popularnym anime takowe dostała. Wszystko wydawałoby się w najdoskonalszej jakości pomimo drażniącego mnie nieco prześwitującego papieru. I paru literówek, najbardziej widocznych w pierwszych tomach. W nowszych te mankamenty zniknęły na szczęście całkowicie. Jednakowoż offset, choć dobrej jakości, po prostu prześwituje nadal. Nie przeszkadza to w czytaniu. Dla wymagających marudów jak ja, jest to mimo wszystko zauważalne.
Często bardzo się cieszę, że wydawnictwo postanawia wyda coś w większym niż japoński rozmiarze, ale w tym tytule moim skromnym zdaniem nie było takiej potrzeby. Zwłaszcza, że przez to i styl ilustracji tym bardziej wdać ten drobny mankament.
O tym, dlaczego mangi wyglądają jak wyglądają w porównaniu z komiksami, można napisać dużo więcej. Miałam na celu tylko zaciekawić samym tematem i też do sięgnięcia po coś, co zapewne konsumenci komiksów poważnych, na starcie by odrzucili. Jednym z tego powodów jestem przekonana, byłoby zwykłe nierozumienie typu rozrywki.
Odrodzony jako galareta było dla mnie przyjemne. Nieco dziecinne, niewymagające. Bardzo widoczne maniery typowej japońskiej mangi, co jest urozmaiceniem samym w sobie. No i nie można pozbyć się (bynajmniej nie negatywnego) wrażenia, że isekai jest jak gra RPG.
Wystarczy mi mój ulubiony motyw z rozszerzającym się wraz z fabułą światem, zabawne interakcje ekipy głównych bohaterów z przerwą na poważniejsze wątki i walki, a nie ma mowy, bym porzuciła czytanie tego tytułu!
Dane techniczne:
- Scenarzysta: Fuse
- Projektant postaci: Mitz Vah
- ilustrator: Taiki Kawakami
- Wydawnictwo: JPF – Japonica Polonica Fantastica
- Format: 148×210 mm
- Oprawa: miękka w obwolucie
- Papier: offset
- Druk: cz-b
- Gatunek: Fantasy, Przygoda, Humor
- Odbiorca: shounen