in , ,

Dragonlance: Dragons of Autumn Twilight

„Nie jestem bohaterem, nie potrafię nawet własnego życia poukładać!” – Tanis, protagonista tego filmu.

Wieki temu dobre rasy zjednoczyły się aby przegnać smoczą boginię Takhisis. Pozbywszy się tego zła, ludzkość wkroczyła w złotą erą, jednak w swej dumie zaczęła próbować rozkazywać bogom dobra. Więc ci zrzucili na planetę meteor i przestali odpowiadać na modlitwy. Trzysta lat później grupa śmiałków wyrusza na poszukiwanie zaginionej boskiej magii. Vierminard, bezwzględny kapłan Takhisis, usiłuje ich powstrzymać. Brzmi jak kolejna kopia Tolkiena? Niestety, jest o wiele gorzej.
Nie da się mówić o filmie Dragonlance, bez dyskusji o tym jakie znaczenie miały książka i gra, które adaptuje. Franczyza zaczęła się od od sesji Dungeons & Dragons pracowników wydawcy gry. Którą Margaret Weiss oraz małżeństwo Tracy i Laury Hickmanów przekuli w zupełnie nowy świat. I mieli ku temu konkretny cel. Chcieli wprowadzić do D&D epickie historie high fantasy. Opowieści o starciu dobra ze złem w stylu Władcy Pierścieni, Belgariady czy Kronik Shannary. Gdzie na barkach niepozornych bohaterów spoczywają losy całego świata, a sługi Władcy Ciemności dyszą im na karku.
W erze Zapomnianych Krain, gdzie koniec świata zdarza się co tydzień, to może brzmieć śmiesznie. Jednak Dragonlance wyszło trzy lata przed oficjalnym debiutem tej franczyzy. Głównymi światami D&D były wtedy Greyhawk i Mystara. Choć różne, obydwa chciały emulować zupełnie inny typ historii – epizodyczne heroic fantasy. Ich przygodom bliżej do Conana, opowieści o Farfdzie i Szarym Kocurze czy Umierającej Ziemi. Tam gracze nie muszą nawet być bohaterami – chciwi oportuniści w zupełności wystarczą. Jasne, mogą ocalić królestwo czy pokonać starożytne zło, ale zazwyczaj jako efekt uboczny prób wypełnienia sakiewki.
Hickmanowie już wcześniej próbowali wprowadzić do D&D bardziej klasyczny typ heroizmu. To z ich ręki wyszedł Ravenloft, jeden z najlepszych modułów w historii gry. Gracze wyruszali do zamku wampira aby ocalić przed nim całą nową krainę. Dragonlance poszedł o krok dalej. Był wydawany równolegle jako gra i powieści. Co pozwalało dosłownie odegrać wydarzenia z tolkienopodobnej sagi. I był ogromnym sukcesem. Fani pokochali opowieść o bohaterach przezwyciężających swe słabości, by ocalić świat.
Nie dziwi więc, że ktoś próbował dokonać adaptacji tego klasyka. Szczególnie, gdy całe Hollywood szukało swojej odpowiedzi na trylogię Petera Jacksona. Niestety wydaje się, że większość budżetu tej produkcji poszła znane nazwiska. Keifer Sutherland wciela się w Rastlina, Lucy Lawless w Goldmoon, a Michael Rosenbaum w Tanisa Pół-Elfa. I tu zaraz pojawia się pierwszy problem. Drużyna w Dragonlance jest dość spora, a fabuła obfita w wydarzenia. Aby wcisnąć powieść w jeden film, trzeba było sporo uciąć. To poskutkowało zredukowaniem roli i osobowości wszystkich oprócz wymienionej trójki. Caramon dużo je, Riverwind broni Goldmoon, a Tasslehoff kradnie. Tymczasem świetni aktorzy jak Phil LaMarr marnują się na postacie z trzema linijkami dialogu.
Ze spłaszczonymi bohaterami i pociętą fabuła przygody na ekranie wyglądają komicznie. Protagoniści zapraszają do drużyny niemal każdego kto się napatoczy. Romanse rozkwitają poza ekranem albo zostają wprowadzone tuż przed zerwaniem. Bohaterowie włażą w oczywiste pułapki i podejmują bezsensowne ryzyko. Rzeczy które były usprawiedliwione w oryginalne, mają miejsce bez wyjaśnienia. W czasie seansu śmiałem się kiedy powinienem być zafascynowany i zaciskałem zęby ze złości kiedy miałem się śmiać.
Co gorsza, film nie potrafi zdecydować do jakiej grupy docelowej jest kierowany. Miesza dziecinny humor ze scenami bohaterów brutalnie mordujących wrogów. A potem unika krwi pokazując ofiary tortur Verminarda. A gdy ma zasiać początki romansu między Caramonem a barmanką Tiką? Robi zbliżenie na jej podskakujące piersi, dodaje cięcie na jego głupią gębę i znowu piersi. A potem powtarza zabieg z jej tyłkiem.
Animacja jest pełna takich dziwnych wtrąceń, przez które film wygląda jak amatorska produkcja. Liczne błędy, na przykład gdy scena wygląda jakby Verminard przebił swój bok rękojeścią własnej buławy, tylko pogłębiają ten efekt. Projekty postaci i scenerii są nieciekawe i pozbawione inspiracji. Mogłyby przewinąć się w dowolnej “realistycznej” animacji od 1996 do 2006. Co gorsza wszystkie smoki i ich mniejsi krewni, Smokowcy, są animowane w CG. A to wygląda jak prosto z Nowych Przygód Johnny’ego Questa z 1996. I wyraźnie istnieje na innej płaszczyźnie od reszty. Bitwa bohaterów ze Smokowcami wygląda jak banda przebierańców biegających na tle animacji. Muzyka jest niewiele lepsza, często zupełnie nie zgrywa się z wydarzeniami lub nastrojem. A przynajmniej ja nie znam nikogo komu ukryta wioska elfów przywodzi na myśl organy kościelne.
Nie twierdzę, że książki z serii Dragonlance to jakaś święta krowa którą trzeba adaptować na kolanach. Ba, nie twierdzę nawet, że się nie zestarzały drastycznie. Ani, że były jakieś genialne czy odkrywcze. Wiele wątków skopiowały od Tolkiena. Ale zdecydowanie zasługują na coś więcej.

Giant Days #4-5 [Recenzja]

Odrodzony jako galareta – tomy 1-5 [Recenzja]