Wszechmocna Sierota
Wyobraźmy sobie podrzutka pozostawionego bez opieki na progu radzieckiego MSZ. Chłopiec ma ciemny kolor skóry, toteż zostaje pięknym propagandowym przykładem braku rasizmu Kraju Rad i swego rodzaju symbolem. Wysłany do szkół i czujący się od zawsze jako ten “inny” poświęca się w pełni rozwojowi zarówno swego ciała jak i umysłu, stając się idealnym przykładem sowieckiego bohatera, przyszłego kosmonauty. Nie ma także żadnej znanej rodziny, co czyni go idealnym wyborem aby wziąć udział w misji, polegającej na wystrzeleniu człowieka na kraniec Drogi Mlecznej trwającej 30 lat. Mamy rok 1960.
Abram powraca po ponad pół wieku, odmieniony. Czas jest dla niego wartością względną, tak samo jak i materia. Na pewno nie jest już człowiekiem, przyrównać go można tylko do bóstwa. Nie ma tu zapewne przypadku, że jego nazwisko to Adams, a ukochana, którą pozostawił na ziemi miała na imię Ewa. Biblijnych konotacji jest więcej – Abram to najpewniej nawiązanie do biblijnego Abrahama, a jego głównym prorokiem zostaje człowiek o imieniu David. Nowy, ulepszony bóg odmienia oblicze australijskiej ziemi, na której wylądował, a wokół niego zbiera się grupa wyznawców, których najskrytsze marzenia zostaną spełnione w mgnieniu oka. Czego będzie chciał? Jaki jest jego cel? Gdzie jest w końcu jego miejsce w uniwersum Valiant?
Komunistyczny Bóg
Dostaję komiks “Divinity” w swoje ręce, na samym początku doceniam piękne ilustracje okładkowe i ciekawe, mocno nasycone kolorem grafiki Trevora Hairsine. Gdy wczytuję się w stonowane, choć po części ekscentryczne pomysły Matta Kindta mam wrażenie, że – oho – trafiłem na naprawdę nową jakość komiksu superbohaterskiego. Kompleks Boga, zabawa materią, perspektywą, postrzeganiem czasu jak i opowieści Abrama jako kartek książki, którą można sobie otworzyć na każdej stronie, aby uświadomić sobie jego pojmowanie czasu – świetnych pomysłów jest multum i powoli zanurzam się w historię typu science fiction, mając gdzieś z tyłu głowy nawiązania do klasyków w stylu Odysei Kosmicznej.
I nagle kubeł zimnej wody. Pojawiają się bohaterowie Valiant Universe w wielkim, fioletowym “mechu”, stylistycznie kłócącym się ze wszystkim co do tej pory zobaczyłem. Zgrzyt, ale być może wypadek przy pracy. Adwersarze Abrama to Wieczny Wojownik, X-O Manowar, Ninjak i Livewire, nie wychodzący jakoś swoim image i posturą ponad standardy typowych, komiksowych akcyjniaków, ale zawsze przyjemnie przeczytać o kimś nowym. Następnie pojawia się wspaniale rozegrane “spełnianie życzeń”, które dało mi nadzieję na bardzo ciekawą kontynuację. Niestety, miałem się przekonać o swojej naiwności chwilę później.
Najwyższy Sowieta
Nie wiem, co tam się dokładnie wydarzyło, ale gdy przewróciłem stronę, spotkanie bohaterów Valiant Universe z tytułowym Divinity przeobraziło się z wolna w typowy komiks akcji ze strzelaniem różnokolorowymi promieniami i rzucaniem niebezpiecznymi przedmiotami. Na całe szczęście Abram postrzega czas w postaci nielinearnej, zatem mógł się skupić na ważniejszych rzeczach niż wcześniej wspomniane głupstwa i wypełnić swój cel, ukazany w bardzo poważny (jak na superbohaterski komiks) sposób.
Pod kątem fabularnym jest to komiks strasznie nierówny. Obiecuje wiele na początku i przygotowuje czytelnika na ciekawą, klimatycznie i intelektualnie “jazdę”, aby w pewnym momencie zrobić obrót i w tył zwrot, obrzucając nas shurikenami, promieniami laserów i zwyczajnym mordobiciem. Wygląda to trochę tak jakby bardzo ciekawy, pierwotny pomysł na samą istotę Abrama – Divinity musiał być odrobinę przycięty i skrojony pod uniwersum, a przecież wiadomo, że jak bohaterowie wybierają się na misję, to muszą jakoś rozruszać mięśnie, mimo, że to całkiem bez sensu. Nie przeczę, czułem się oszukany, bo to też nie tak, że nie lubię fajnej akcji, ale coś powinno tę akcję zapowiadać.
Tutaj śmiem postawić tezę, że ten komiks lepiej by sobie radził bez Ninjaka i spółki, a bohaterowie ci są dopięci do całości niezgrabnie, niczym kwiatek do kożucha. Szkoda wielka, bo gdyby podejść do tej konfrontacji z głową, moglibyśmy mieć prawdziwe dzieło i zwyczajnie szkoda mi zgubionego potencjału, czyniącego komiks narracyjnie jedynie dobrym (z plusem).
Wszechpotężny Człowiek
Warto jeszcze raz wspomnieć Trevora Hairsine, którego twórczość możemy pamiętać z chociażby X-Men Deadly Genesis, opisanego przez samego Joe Quesadę jako jednego z ”Young Guns” komiksów Marvela. Wyrazisty styl szkicu jest doskonale jak dla mnie uzupełniany przez inkera Ryana Winna i kolorystę Davida Barona, pokazując żywy, zróżnicowany w barwie i fascynujący w scenach kosmicznych świat Valiant Universe. Najfajniej pokazany jest ich proces twórczy w dodatkach, gdzie jesteśmy uraczeni podzielonymi na trzy etapy kadrami komiksu – w stylu ołówek, tusz, kolor i muszę powiedzieć, że dzięki temu możemy jeszcze lepiej docenić pracę każdego z tych panów.
Podsumowując, mimo że poczułem się przez komiks nieznośnie oszukany, jestem w stanie przymknąć na to oko, biorąc pod uwagę jego pozostałe zalety. Na pewno zachęcił mnie do zapoznania się z uniwersum Valiant Comics i pozostałymi pracami jego twórców, do czego również zachęcam, bo jest w tym scenariuszu coś świeżego dla komiksu superbohaterskiego – coś ocierającego się o wielkość i dlatego to jeszcze bardziej wkurza, gdy nie spełnia tych wygórowanych oczekiwań. Ale chyba właśnie po to czytamy komiksy, żeby coś podczas czytania poczuć i o tym pamiętać, a nie po prostu przeczytać, zaliczyć i odłożyć na półkę, czyż nie?
Komiks przekazany do recenzji przez wydawnictwo KBOOM.
Wydawnictwo: KBOOM
12/2019
Liczba stron: 124
Format: 170x260mm
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Papier: kredowy
Druk: kolor
ISBN-13: 978-83-954323-4-7
Wydanie: I
Cena z okładki: 49,00 zł