Powrót uniwersyteckich przygód Susan, Esther i Daisy wnosi wiele zmian… i wiele pozostaje takie samo.
SPOILER WARNING!
Czwarty tom Giant Days rozpoczyna się w miejscu, w którym zmianą status quo zagroził poprzedni: Esther wraca do domu na przerwę wiosenną i nie planuje powrotu na studia… następnie po interwencji przyjaciółek, z pewnymi komplikacjami, wątek rozwiązuje się pod koniec rozdziału. Reszta tomu poświęcona jest ostatniemu semestrowi ich pierwszego roku studiów oraz przygotowaniom do kolejnego.
Istotą problemu, który po ukończeniu pięciu tomów dostrzegam z całą serią, to że jest ona pisana z rozdziału na rozdział, niekoniecznie z tomu na tom.
Fakt, że tom 3 zakończył się na cliffhangerze wydaje się całkowicie przypadkowe, ponieważ poza “życie się dzieje”, Giant Days nie wydaje się mieć nadrzędnych wątków. Zmiany w życiu bohaterów dzieją się cały czas, ale dość powoli, a najbardziej dramatyczne wydarzenia związane są z tym w jaki sposób postaci z mentalnością nastolatków na te zmiany reagują.
Wydaje się to specyfiką gatunku serii obyczajowej, zwłaszcza opowiadanej tak lekkim tonem jak Giant Days – to po prostu zbiór epizodycznych historyjek. Łączą je ci sami bohaterowie i chronologia, ale sama historia nie ma kierunku innego niż upływ czasu, obramowany uniwersyteckim programem.
Jest to zarówno plus jak i minus tego tytułu, zależnie od tego czego poszukuje czytelnik. W teorii można sięgnąć po dowolny pojedynczy numer tego komiksu i zrozumieć fabułę od początku do końca. Postaci są dość wyraziste by działać bez wiedzy o subtelności ich wcześniejszych relacji. To coś, co na pewno pomaga w “podłapaniu” serii w dowolnym miejscu i wciągnięciu się w nią bez nadrabiana poprzednich numerów. Nie sprzyja to niestety formatowi w jakim Giant Days trafia do Polski. Fakt, że seria, jak praktycznie każdy komiks obecnie wydawana jest tomami po kilka rozdziałów (w tym wypadku po 4), buduje oczekiwanie by czytać ją po kolei, a nie wyrywkowo. Jest to format bardziej odpowiedni dla odbiorcy szukającego serializowanej historii, która dąży w bardziej konkretnym kierunku.
Oczywiście nie sposób wymagać od Non Stop Comics lub jakiegokolwiek komiksowego wydawnictwa w Polsce, by zaczęli publikować tzw. “szmaciaki”, tylko z myślą o bardziej epizodycznych tytułach. Rynek już dawno zadecydował, że wydania zbiorcze, paperbacki i hardbacki sprzedają się lepiej, a i ładniej prezentują się na półkach wiernych czytelników.
Koniec końców, Giant Days pozostaje przyjemną lekturą, zwłaszcza dla czytelników celujących w coś lekkiego, ale nie kierowanego do dzieci. Tomy 4 i 5 zaprezentują nam, dążąc do końca pierwszego roku studiów głównych bohaterek, takie przygody jak: poszukiwanie i umeblowanie nowego lokum, tworzenie filmów studenckich, letnie praktyki, udział w festiwalu muzycznym (z obowiązkowym już w tej serii odjazdem narkotykowym) oraz wieloma próbami zarobku na własną edukację oraz mniej lub bardziej przelotnymi romansami. Czyli dokładnie to, co obiecały nam tomy poprzednie. Kreska Max Sarin pozostaje urocza, a okładki Lissy Treiman są słodką pamiątką po pierwszych sześciu rozdziałach. Polskie wydanie nadal pozostaje graficznie i pod względem tłumaczenia bez zarzutów. Aktualnie NSC powróciło do wydawania serii, tom 7 trafił na półki na początku kwietnia, oryginał zaś zakończył się w zeszłym roku na 54 rozdziałach oraz epilogu, As Time Goes By. Całość, zapewne również w polskiej wersji, zostanie zebrana w 14 paperbackowych tomach.