Dopiero co fandom Godzilli świętował kamień milowy w ich serii jakim było otrzymanie Oscara za najlepsze efekty specjalne będąc tym samym pierwszym nie-amerykańskim/brytyjskim laureatem tej nagrody, gdy w kinach pojawia kolejny film z udziałem Króla Potworów. Za tą akurat produkcję znowu odpowiada amerykańskie Legendary Pictures. I to ich kolejna produkcja, gdzie jaszczur to postać drugoplanowa. No cóż, fandom Konga też musi być zadowolony, a amerykański potwór w amerykańskim filmie będzie miał palmę pierwszeństwa.
Moja relacja z MonsterVerse jest ambiwalentna. Zdecydowanie to lepsza reprezentacja Króla Potworów niż wersja Rolanda Emmericha i Deana Devlina (za którą sami przeprosili fanów) i przyczyniły się do spopularyzowania franczyzy wśród niedzielnej widowni, ale same filmy… Pierwszy film okazał się rozczarowaniem z bezczelnym ucinaniem scen z tytułowym bohaterem (który grał trzecie skrzypce). Za to Kong: Wyspa Czaszki usatysfakcjonowała mnie i na tym filmie bawiłem się jak dziecko. Do Godzilli II: Króla Potwórów podchodziłem z oczywistą rezerwą, lecz seans okazał się przyjemny, a i polepszyli czas ekranowy potworów, choć było nieco poważnych potknięć. Godzilla vs. Kong niestety mnie rozczarował – co prawda sceny z potwory były klasą samą w sobie i w końcu był finał, w którym akcja dzieje się w dzień i reżyser nie żałuje widoku na wielkie bestie… Ale fabuła była nędzna i nie angażująca, a występujący w filmie Mechagodzilla – mój ulubiony wróg Godzilli – został pokonany w głupi sposób. Więc jakoś mnie nie ciągnęło do obejrzenia kolejnej odsłony MonsterVerse. Zwłaszcza, że zwiastun, z ujęciem w którym Godzilla i Kong małpują Słoneczny patrol, nie zapowiadał się najlepiej. Przypomniał mi te odsłony z Godzillą z lat 70., które robiły się coraz głupsze i infantylniejsze, aż pogrzebały finansowo serię na dekadę. Zwłaszcza, że pojawiał się potworzy dzieciak, który na pewno będzie irytujący i nie zginie :(.
Ale z biegiem czasu w jakiś sposób byłem zaintrygowany. Nawet nie czytałem przecieków czy spoilerów i unikałem jak diabli pewnych rejonów internetu. Szczególnie iż pisząc tą recenzję, nadal przebywam w Wiedniu, a Austria ma później premierę niż Polska :P. I w związku z tym miałem okazję zaliczyć film, nie z polskim, a niemieckim dubbingiem. Na szczęście nauka niemieckiego w szkole i oglądanie kreskówek na Super RTL czy KiKA nie poszły na marne i bariera językowa nie była mi straszna (a niemiecka wersja językowa jest generalnie dobra, choć obiekcje miałem do głosu Briana Tyree Henry’ego). Poza tym Godzilla x Kong to monster movie nie ukrywający swej rozrywkowej strony – nie idzie się na tego typu produkcje dla fabuły i dialogów. I choć sceny ludzkie ujdą i lepiej się ogląda niż w Godzilli vs. Kongu to wiadomo, co jest główną atrakcją. I reżyser filmu – Adam Wingard o tym pamięta.
Od jakiegoś czasu chodziła mi po głowie myśli, by jakiś filmowiec pokusił się o jakieś monster movie, gdzie czas ekranowy byłby wypełniony przez cały czas potworami bez dialogów, ewentualnie minimalnymi. Reżyser filmu Adam Wingard chyba telepatycznie to wyczuł i większość scen z potworami to sprawne opowiadanie obrazem, bez potrzeby ludzkiej obecności. Wątek Konga przypomina co drugi film akcji z Jean-Claude’em Van Damme’em czy Stevenem Seagalem. Istnieje sobie kraina King Kongów gnębionych przez złego do szpiku kości ciemiężcę i jego lojalistów. Zaś Kong jako szlachetny wymiatacz musi się go pozbyć, by wyzwolić lud. Jest nawet ta scena, gdy lokalni chuligani otrzymują solidny oklep podkreślający tężyznę fizyczną wymiatacza i pozostający na boju nieszczęśnik przytomnie zwiewa gdzie raki zimują (a po chwili Wingard składa hołd Tomowi i Jerry’emu i ów zwiewający zbir zostaje ogłuszony pociskiem w głowę). W tego typu filmach zwykle wymiatacz zaprzyjaźnia się z jakimś dzieciakiem, który go idolizuje i traktuje jako substytut ojca.
Co najmilej mnie zaskoczyło, to fakt że wspomniany dzieciak, czyli Mini Kong okazał się znośny. Małe dzieci to zawsze najgorszy element filmów o potworach, a szczególnie japońskich. Minilla z japońskich filmów z Godzillą to uosobienie tego co najgorsze w serii. Jednak późniejsza inkarnacja – Godzilla Junior debiutujący w Godzilla kontra Mechagodzilla (1993) uszła i była to najlepsza wersja potomka Godzilli. Ale potem zepsuli go w Godzilla kontra Kosmogodzilla dając ten infantylny projekt pasujący do mrocznego tonu ówczesnych filmów z Godzillą jak pięść do oka (Godzilli kontra Destruktora nie liczę, bo młody stał się dorosły i był w fazie nastoletniego buntu. A nastolatki nie są i nie chcą być słodkie). Godzooky’ego z Godzilli od Hanny-Barbery też lepiej przemilczeć. I u Emmericha młode GINO były najgorszym elementem i nie potrafiono zdecydować czy mamy im współczuć czy jednak je zabić dla dobra ludzkości. Z kolei Mini Kong nie jest przesadnie “słodziaśny”, historia nie ogranicza go “do bycia postacią dziecięcą” i daje mu możliwość naturalnego uzyskania sympatii u widza. Dodatkowo Wingard, jakby świadom niechęci ludzi do tego typu postaci, w pierwszej sekwencji umieścił Mini Konga w sytuacji, która spowodowała u mnie wielkiego banana i “O tak!”.
Drugim plusem okazali się antagoniści. Nie ukrywam, że wraz z zapowiedziami jak większość osób podniosłem brew ze zdziwienia. Na kolejnego przeciwnika zgodnie z sequelową zasadą oczekiwano potężniejszego bossa i fandom typował kogoś ze stajni Toho – Kosmogodzillę lub Destruktora. A tu nagle okazuje się, że głównym złym jest król Louie z disneyowskiej Księgi dżungli. OK. Jest to odmiana i w jakimś stopniu przełom, gdyż pierwszym przeciwnikiem Konga również jest małpa człekokształtna. Po seansie stwierdzam, że Skar King okazał się najlepszym oryginalnym potworem w MonsterVerse. Uniwersum to nie miało szczęścia do nowych potworów. Żaden z nich nie umywał się do chociażby turpistycznych mutantów z Godzilla: The Series czy różnorodnych bestii z The Godzilla Power Hour, jeśli trzymamy się amerykańskich interpretacji Godzilli. O Skar Kingu jestem w stanie coś powiedzieć więcej niż o MUTO czy innej kalce po Cloverfieldzie – nie tylko jest dość przerażający, ma również osobowość – to upajający się złem tyran, który brak większej tężyzny fizycznej wynagradza inteligencją i nieczystymi zagrywkami. Godzilla spokojnie pokonałby króla Louiego z palcem w nosie, więc logicznym było, że wystąpi jeszcze inny potwór. Nadal nawiązując do analogii filmów z Van Damme’em, czarny charakter zawsze musi mieć jakiegoś przybocznego, który służy albo za przedostatniego bossa do pokonania albo głównego przeciwnika dla deteraugonisty w finale. Mowa o jaszczurzycy Shimo, drugiej kreacji z MonsterVerse, o której również mogę coś więcej napisać, ale tu wkroczyłbym na terytorium spoilerów. Jej projekt i moce utrwalają się w pamięci i Shimo dostała też głębi. Spokojnie bym ją widział jako jedną z oryginalnych kreacji w Toho.
W związku z pobytem w Wiedniu wykorzystałem fakt, że jest tam Imax i jest to mój pierwszy film z MonsterVerse obejrzany w tym systemie. Jeśli czytelniku mieszkasz w mieście z Imaxem, to koniecznie obejrzyj Godzillę x Konga – jest widowiskowość, czuje się częścią filmu – szczególnie nagłośnienie robi dobrą robotę. Nawet 3D, którego zwykle unikam, prezentuje się niesamowicie i nie jest brzydką konwersją. Niektórych może irytować mniejsza skala potworów, poprzez umieszczenie akcji w Pustej Ziemi. Niby Tytani są coraz wyżsi, a jednocześnie wydają się mniej imponujący. Mnie to akurat nie przeszkadzało, jednak inni mogą mieć z tym problem. Za to ja mam do omówienia inny problem.
Film powinien nosić tytuł Kong x Godzilla, bo reżyser Adam Wingard znowu wysuwa goryla na pierwszy plan, gdy jaszczur jest mocno drugoplanowy. Akurat kongocentryczność filmu mi nie przeszkadza – małpa mimo dłuższego stażu w kinematografii nie była specjalnie eksponowana w filmach i zwykle było to wałkowanie jednej i tej samej historii. Niech więc ma. Co mi bardziej przeszkadza to charakter Godzilli. W tym filmie stał się złym policjantem i wprowadza porządek wobec Tytanów, przy okazji rozwalając miasta bogu ducha winnym ludziom (Ale jak Ghidora w Godzilli II: Królu potworów chciał rewitalizować Ziemię, to było wielkie halo). Faktem jest, że Godzilla w filmach zawsze był gburem, ale dziwiłem się, że wciąż krzywo się patrzy na Konga. Po Godzilla vs. Kong sądziłem, że obaj będą dobrymi kolegami i na początku Nowego Imperium padło zdanie, że się tolerują. Widać, że u Tytanów nie ma przyjaźni tylko interesy. Innym moim problemem jest to, że Godzilla jest nudny – wciąż się fajnie go ogląda w akcji, ale to nadal niezwyciężony wojownik, z którym każda walka ma wiadomy koniec. Kong też jest niezwyciężonym wojownikiem, ale historia podkreśla fakt, że małpa najlepsze lata ma za sobą. Godzilla również do młodzieniaszków nie należy i każdy zakładał, iż dlatego otrzymał nowy poziom mocy – coraz gorzej mu idzie z Tytanami i w związku z nowym zagrożeniem stał się ranny i stąd zdecydował się na cosplay Dragon Balla. Można było zrobić obecną w filmie scenę, w której Godzilla po walce z Tytanem w Rzymie uderza w kimono w Koloseum, ponieważ nie ma już siły pójść do Tybru. Gdzie tam! Jeszcze przed pozbyciem się mięśnia piwnego Goji biegnie sprintem, gdy w rzeczywistości powinien dyszeć ze zmęczenia jak Weird Al Yankovic w Fat, a nową formę traktuje jako coś do odbębnienia, gdyż nie będę oszukiwał – Skar King czy nawet Shimo nie stanowi totalnego zagrożenia. Twórcy mogliby się pokusić o pokazanie faktu, że Godzilla też na swój sposób jest samotny. Kong ma swoich ziomków, gdy Godzilla najbliższą relację ma z owadzim Jezusem. Końcówka jakoś wskazywała, że może Goji nawiąże nową relację, która przysłużyłaby się postaciom. Może w kontynuacji podniosą te kwestie.
Nie będę zgrywał jakiegoś krytyka ubolewającego nad żałością serii i kierowaniu jej do 12-latków. Inni już zdążyli wytknąć głupoty scenariusza. Sam jestem świadom pewnych rzeczy. Ale kurczę, podobał mi się. Jeszcze to uniwersum nie przeskakuje zauważalnie rekina, pamięta o głównych atrakcjach i zaskakująco naprawdę się to dobrze ogląda. Jak powstanie kolejny MonsterVerse nie mam przeciwskazań do seansu. Niech tylko faktycznie Godzilla będzie tym razem w centrum, bo co za dużo, to niezdrowo.