in , ,

Prey [Recenzja – SPOILERY]

Wódz jest nagi

Uwaga! Niniejszy artykuł zawiera spoilery!

W Internecie pojawiło się mnóstwo opinii twierdzących, że to najlepszy Predator od czasów kultowego filmu McTiernana, nawet od niego lepszy. Po seansie zastanawiałem, w którym miejscu. Te pozytywne głosy to za chyba to, że poprzedni film, czyli The Predator to największy zakalec z serii (filmu tego akurat nie widziałem, ale wierzę na słowo) i wszystko po nim jest lepsze. Innego wytłumaczenia nie widzę. 

Mówiąc szczerze nie planowałem obejrzeć tego w najbliższym czasie. Uważam, że te obecnie masowe wznawiane filmowych franczyz to odtwórstwo i fan-service z nastawieniem „i tak szkoły pójdą”. Miałem podobnie z Prey, jako że od dawna marka Predatora dla mnie była martwa. Do pochwał podchodziłem sceptycznie, bo recenzje filmowe z początku są zawsze hurraoptymistyczne – wedle nich nawet aktorski Król Lew miał być najlepszym z tej fali remake’ów animacji Disneya (gdy naprawdę ten szrot był najgorszym z nich). Ale zawsze warto samemu się przekonać. Na Predators poszedłem do kina z nastawieniem na bekę, a okazał się znośny (przynajmniej wtedy) mimo przestrzelonych wyborów obsadowych.

Na papierze naprawdę wygląda to interesująco – koncept „Indianie kontra myśliwy z kosmosu”, naprawdę to powiew świeżości. Z początku nawet jest obiecująco. Nie razi fakt, że głównym wojownikiem jest płci żeńskiej. Niestety, z sceny na scenę wady się uwydatniają, by po scenie z niedźwiedziem wszystko padło na pysk.

W kwestiach realizacji mało co w tym filmie działa. Zdjęcia brzydkie i w większości skąpane w burych kolorach, muzyka pochodzi z generatora akcyjniaków z XXI wieku, efekty komputerowe takie sobie – o ile zwierzęta przeboleję (bo ten rak toczy Hollywood od dawna), tak nie daruję lenistwa i przedstawienia twarzy Predatora za pomocą słabego CGI niż animatroniki (co było możliwe jeszcze w 2010 roku). Podobnie z gore, które siła tkwi w namacalności. I też nie jest jakoś imponujące.

Aktorsko nie jest dobrze, nawet pies wygląda jakby brał udział w castingu do aktorskiego Króla Lwa. Przymknąłbym oko, gdyby postacie były dobre i zależało mi na nich. Wystarczy porównać to z jedynką, gdzie śmierć każdego z komandosów miała wagę i byli wiarygodni. M.in. czułem przyjaźń między Blaine’a i Maca. Ekipa Komanczów do zapomnienia, każdy z nich wygląda i zachowuje się identycznie, zaś główna bohaterka i jej zwierzęcy sidekick wiadomo, że zawsze się wykaraskają z problemów. I jak zdobywa laskę wodza plemienia i jest cała happy mimo, że niedawno straciła serdecznego jej brata. Gdy w oryginale Dutch odlatywał z widocznym PTSD-em przestając być wesołkiem żującym cygaro.

No i główna bohaterka – Naru, chcąca się wykazać jako łowca, a nie siedzieć w tipi przy ziołach. Przez cały seans miałem wrażenie, że twórcy stoją w rozkroku. Naru wszędzie chodzi z wojennym makijażem i naburmuszoną miną, mimo że najmłodsza z plemienia, to we wszystkim daje radę i uwiera ją patriarchat, mimo że bez konsekwencji robi co chce. Lecz w trakcie produkcji stwierdzono „O nie! Jeszcze prawica nas zjedzie, że bohaterka to Mary Sue, a Mulan nie zarobiła!”. Więc nagle nie umie zapolować na wielkiego drapieżnika, a potem drobnego królika bez cheatowania. Zapomina o kilkumetrowych wyskokach, wpada w jakieś ruchome piaski. Lecz po scenie z niedźwiedziem mimo wyczerpania jest w stanie skopać tyłek plemiennemu wojownikowi, potem odstawia Mortal Kombat na dorosłych Francuzach z bronią palną i pokonuje samego Predatora. Niestety to nie jest jakaś chłopczyca pokroju Michelle Rodriguez, ale dosłownie nastolatka z Disney Channel, której byle osiedlowy chuligan dałby radę. To takie samo kuriozum jak Adrien Brody o głosie Batmana Bale’a z Predators.

I owa ok. 50-kilogramowa nastolatka na spółę z psem nawala się z ok. 2-metrowym Predatorem lepiej niż Dutch – doświadczony komandos, który zjadł zęby na walce różnego sortu, a i tak ledwie wygrał. Potem jeszcze o własnych siłach wciąga Predatora w pułapkę drobno uplecionym sznurkiem. Ktoś powie – „ale Dutch w jedynce pokonał przede wszystkim sprytem. I jedynka to beka z toksycznej męskości”. Tyle, że bohater grany przez Schwarzeneggera dużo też zawdzięczał swej fizyczności, która była niezbędnym czynnikiem. Weźmy finałową pułapkę. Gdyby nie jego pompa w łapach, to ten pniak, którym pokonał Preda nie uruchomił się. Siłą woli Dutch tego też nie zrobił. Teraz zamiast niego wstawmy mniej doświadczonego (i chudszego) i zobaczymy co się wydarzy.

Chociaż w przypadku tego filmu może byłoby to możliwe. Gdyż tenże Predator został ukazany żałośnie. To już nie jest wyszkolony etyczny myśliwy, tylko slasherowy zabójca mordujący randomowe ofiary jak najbardziej efekciarsko (i bardziej nudno). A to na węża, który generalnie krzywdy mu nie robi, potem uczestniczy w gritty reboocie Wilka i zająca. Co gorsza, zrobiono z niego łamagę, która mimo sprzętu bardziej zaawansowanego niż tego z 1987 roku, z każdym ledwie daje radę. Zostaje dziabnięty przez wilka (kolejny film, gdzie Hollywood przedstawia wilka jako krwiożerczego :P), potem powalony przez niedźwiedzia, a następnie wpada jak sierota w pułapkę karykaturalnych traperów. I zawsze obficie krwawi, nawet po postrzale z skałkowej strzelby. Przypominam, że w jedynce Predator potrafił przeżyć wykarczowanie lasu karabinami i jedynie miał łatwą do wyleczenia ranę. Mam wrażenie, że to celowy zabieg, by uwiarygodnić równe szanse u drobnej nastolatki, nawet w finale pojawia się magicznie śnieg, by obniżyć ciepło (przy okazji, patent z błotem dziś jest wyśmiewany jako nierealistyczny. Ale zastąpiono to też mało logicznym stosowaniem ziół obniżających temperaturę ciała bez skutków ubocznych typu hipotermia). Reżyser nawet potwierdził, że nie dał Predatorowi działka plazmowego, bo to “instant win button”. Aha, czyli protagonistka to silna kobieta, no ale musi mieć łatwiejszego przeciwnika. Progres, nie ma co.

Prey to też kolejny przykład jak korporacje wycierają fasadową progresywnością. Naród ukazany w Prey to Komancze. Przynajmniej tak głosił marketing, bo w samym filmie słowo “Komancze” pojawia się tylko w jednym zdaniu i to pytającym. Równie dobrze zadający je biały osadnik mógł być laikiem, a przedstawione plemię mogło być każdym innym z Wielkich Równin. Ci co zachwalą, że wiernie oddał kulturę rdzennych Amerykanów, to mam wrażenie, że znają wizerunek tychże ludów, traktowanych jeszcze jak monolit, jedynie z kolejnej inkarnacji “szlachetnego dzikusa”. Zaś Komancze to chyba najgorszy przykład zobrazowania tego archetypu. To było jedno z najbardziej bezwzględnych i budzących grozę plemion amerykańskich, którego się obawiały się inne szczepy – np. Apacze. Zaś przedstawione tortury w filmie na nich, z chęcią sami praktykowali.

I gdybym był Komanczem to pozwałbym Disneya za zrobienie z mojej nacji – świetnych, adaptujących się do nowych warunków wojowników – bandy suchoklatesów mających problem z upolowaniem pumy i wydostaniem się z drewnianych klatek, olewających oczywiste oznaki nowego nieznanego drapieżnika w okolicy i dających się pokonać nastolatce. Jedno mnie też rozwaliło. Komancze mówią po angielsku, ale ktoś się jorgnął, że posługują się językiem białych kolonizatorów. Więc dano na doczepkę pięć dialogów w języku komancze i wszystkie są kierowane do… psa. Oraz oskórowanego bizona. Albo robimy jak Mel Gibson w Apocalypto, gdzie postacie mówią w oryginalnym języku albo dajemy ten nieszczęsny angielski, bo i tak na resztę świata idzie to z dubbingiem na rynek lokalny. Pewnie dlatego w roli osadników dali Francuzów, mimo że z nimi w rzeczywistości Komancze współpracowali i prowadzili handel wymienny.

Gdy ogłosili film myślałem, że obsada będzie wyłącznie indiańska. Taki Rapa Nui z 1994 roku (bardzo fajny film nawiasem mówiąc) miał zerowe odniesienia do białej rasy. Podobnie prawie całość Apocalypto. Dzisiaj zaś jest większy nacisk na ukazywanie nie-europejskich kultur. Wychodzi zwiastun – są biali osadnicy, bo widocznie zarząd obawiał się wycia białej widowni, że nie ma ich reprezentacji.

Dodanie osadników nic nie wnosi do filmu i są oni z dwóch powodów. Pierwszy – pokazać jak białe dzikusy nic tylko mordowali wszystko dla hecy, żeby krytycy zachwalali jakie to mądre spostrzeżenie nt. kolonializmu (jakby Misja czy Tańczący z wilkami nie istniały). Na dodatek to ten sam poziom przerysowania z kreskówki i robienie pod tezę co wizerunek kobiet w Tato. Serio, disneyowska Pocahontas z kategorią G była bardziej stonowana w ukazaniu kołtuństwa Europejczyków. Trzymając się tematu Predatora – Dark Horse Comics wydało komiks Krew na Górze Dwóch Czarownic, gdzie głównym bohaterem jest Navajo i jest spora retrospekcja z XIX wieku, gdzie biali również są pokazani w złym świetle. Lecz nie miałem wrażenia wciskania propagandy. Inna sprawa, że rdzenni mieszkańcy też kryształowi nie byli i np. daleko im było do ekologów (np. zaganiali masowo bizony, by te zleciały z klifów i brali jakieś ochłapy, a reszta niech gnije).

Drugi cel – to pozbawione sensu nawiązanie do Predatora 2, gdzie Harrigan otrzymuje od Predatorów pistolet skałkowy z 1719 roku. Sens byłby, gdyby np. w filmie Naru zwycięsko pokonała blade twarze, czym zyskała szacunek u Predatora, a ten w ostatniej chwili ratuje ją przed niehonorowym atakiem białasa odrąbując mu rękę w której dzierżył pistolet. I Naru podnosi broń dając ją Predatorowi w prezencie. Oczywiście nie ma czegoś takiego i pistolet kończy w rękach Komanczów.

Tylko proszę bez argumentu, że skoro jest fantastyczna postać jak Predator to można zlać odwzorowanie realiów. Przywołany wcześniej Rapa Nui pozwolił na ukazanie nieznanego mi i nieistniejącego już świata, a komentarz społeczny, modny wtedy w latach 90., był tu na miejscu. Tu odnoszę się wrażenie, że wsadzanie w usta bohaterce haseł o niezależności to XXI-wieczny zachodni feminizm, który nie miałby racji bytu w środowisku zbieracko-łowieckim, zwłaszcza Komanczów. “Ale Arni! I minigun! I sitcomowe napisy! I sam mówiłeś, że jedynka to ejtisowa kreskówka” – znowu ktoś powie. Tak, pewnie rzeczy są podkręcone nie powiem. Ale tak naprawdę tylko Predator odstaje od rzeczywistości, wytnij go i masz typową misję najemników. Podobnie Predator 2, który niby dzieje się w przeszłości ale niewiele różni od realiów Ameryki lat 90. XX wieku. Ciekawe czy by się przymykało oko, gdyby czerwonoskórych ukazano na maksa stereotypowo niczym w Asteriks podbija Amerykę albo pomógł im biały osadnik, bo to fikcja ;)?

Czy to najlepszy Predator od lat i jakaś rewitalizacja marki? W żadnym wypadku. Niczego nie wnosi do lore postaci, a reprezentację rdzennych Amerykanów lepiej pokazał oryginał. Czy najgorszy? Ciężko mi ocenić, bo oprócz dwóch pierwszych odsłon nie powtarzałem/widziałem reszty, a nadal wierzę, że The Predator to największy zakalec serii.

Cichociemni [Recenzja]

Szumowina – 2 – Moonflower [Recenzja]