Kilka lat wstecz wyobrażałem sobie, że kiedyś Egmont (no bo kto inny w tym kraju?) albo Mucha Comics wyda omnibus Spider-Man by David Michelinie & Todd McFarlane Omnibus podzielony na dwie części. Jedna okładka z Spiderem w czarnym kostiumie, druga w klasycznym. Moje przewidywania przeszacował Egmont, zapowiadając wydanie 18. i 19. tomów Spider-Man Epic Collection, gdzie większość zawartości w/w omnibusie znajduje się w środku.
Jak w poprzedniej recenzji wspomniałem, nie dorastałem ze wczesnymi komiksach superbohaterskimi od TM-Semic, więc nie obarcza mnie sentyment. Dopiero z tym okresem miałem do czynienia za sprawą 5. tomu WKKM i gdy potem część ze swojej pierwszej wypłaty wydałem na archiwalny numer Spider-Man 1/1992 z antykwariatu. Powiem jedno – Jest lepiej niż myślałem. Powiem więcej – ten tom to jeszcze lepsza lektura od Ostatnich łowów Kravena.
Poprzednio też narzekałem na słabe pozycje Marvela z początku lat 90. Niemniej jednak dekada ta, choć dzisiaj powszechnie wyśmiewana za bzdurne pomysły, bekowe kostiumy i beznadziejne zagrania wydawnicze (zwłaszcza jeśli chodzi o Marvela), tak jak inne okresy miała swoje wzloty i upadki. I było dużo dobrych pozycji, często dużo lepszych niż obecnie. I to też nie był ten okres, gdy komiks superbohaterski nie zeżarł całkowicie kręgosłupa i czytanie tego miało sens. Obracając się wciąż wokół Marvel Comics, tomik X-Men rysowany Jima Lee miał to szczęście, że mimo przerysowanych póz w kretyńskich kostiumach i przesadnej seksualizacji ciał, miał dobrych scenarzystów i chciałem tego więcej, a i samego warsztatu artysty nie nazwałbym złą robotą. Era Apoclaypse’a na przekór moim obawom okazała się zjadliwa i wciąż oczekuję na dalsze tomy od Mucha Comics. O Rękawicy Nieskończoności mam dobre zdanie. Poprzedni Epic wydany przez Egmont zawierał naprawdę dobre historie. A był to początek Davida Michielinie jako stałego scenarzysty The Amazing Spider-Man.
Przede wszystkim tomik stoi mocnymi scenariuszami. Początek stanowi dość posępna historia autorstwa Ann Nocenti, gdzie na drodze Spider-Mana staje szemrany szpital psychiatryczny. Scenarzystka umiejętnie wprowadza w klimat i unika ogranych klisz – np. głowa rodziny, która na początku zdawała mi się być tyranem lubującym się w przemocy domowej, później okazuje, że nie jest to takie jednoznaczne.
Dalsza lektura to scenariusze Davida Michelinie z The Amazing Spider-Man. Trochę zaskoczeniem dla mnie było, że Michelinie unika klasycznych łotrów Pająka i często antagonistami są zwykli ludzie lub superzłoczyńcy, którzy akurat nie kojarzą się ze Spider-Manem. Równie często historie nie idą na skróty i pozytywnie grają na oczekiwaniach odbiorcy. Urzekł mnie numer, gdzie występuje robotnik, który ukrywa swe supermoce, ponieważ nie chce robić z siebie dziwaka w oczach rodziny i uważa, że nie musi robić jakiegoś obciachowego kostiumu. Zakończenie jego wątku wypada satysfakcjonująco.
Dużo pochwały należy się za przedstawienie Mary Jane. Pierwsze numery sugerują, że będzie służyć za eye-candy, potem wyłania się jej charakter. Czuć tu, że ona i Peter naprawdę się kochają i wzajemnie wspierają. W ostatniej historii zostaje ona damą w opałach, jednak znowu Michelinie potrafi zaskakiwać. Nie chcę za wiele zdradzać, ale MJ daleko do księżniczki czekającej na rycerza.
Warto też wspomnieć, że czuć tu rozwój Petera Parkera i nie zawsze musi działać “szczęście Parkera”. Moja ulubiona scena, to ta jak ten po starciu z Dr Octopusem rozważa sobie, że nie wszystko poszło jak po maśle. Dawniej to Peter ze spuszczoną miną by się obwiniał, że w oczach Nowego Jorku dalej jest zagrożeniem i nic mu nie wychodzi. A teraz mówi: “Chrzanić co ludzie powiedzą w Bugle’u. Wiem, że dobrze zrobiłem”. Boże, jakie to odświeżające! I powiem wprost – mam dosyć Petera jako mentalnego nastolatka, który nie może znaleźć stałej partnerki! Mam dosyć tego, że we wszelakich adaptacjach też usilnie Marvel wraca do okresu szkolnego, gdy wobec innych herosów, mam wrażenie, że nie jest tak bezwzględny. W idealnym świecie Peter byłby wykładowcą z co najmniej dwójką dzieci. Jeśli mam chwalić Spider-Man: TAS to fakt, że Peter jest tu dojrzałym studentem jak w ówczesnych komiksach, który powoli szuka stałej pracy. Tekst, że musi być nastolatkiem, by czytelnicy musieli się utożsamić, to stracił byt już za runu Stana Lee, gdy umieścił Petera w college’u.
To pora by, pomówić o głównej historii, czyli debiutu Venoma. Tak jak w przypadku Ostatnich łowów Kravena znowu tytuł konkretnego Epic Collection wypada nieumiejętnie, ponieważ Venom pojawia się tylko w jednym numerze i poprzedzających go dwóch cameo. W dodatku komiksowy jego debiut bardziej przypomina villain of week i nic nie wskazuje na to, by miał ponownie się pojawić. Debiut również może niektórych niemiło zaskoczyć, ponieważ Eddie Brock pojawia się jak królik z kapelusza i opowiada swoją historię w formie retrospekcji. Ja dorastałem z wersją animowaną Spider-Man TAS, gdzie była podbudowa pod Eddiego Brocka, jego konflikt z Peterem i ukazanie go jako bezwzględnego karierowicza, a także rozbudowanie tego, jak symbiont wpływa na psychikę człowieka. Historia zła nie jest, jednak widać, że czegoś brakuje. McFarlane’owy Venom ciut się różni od już archetypicznego potwora z długim zaślinionym jęzorem. Tutaj jest po prostu przesadzający ze sterydami Spider-Man w czarnym kostiumie uśmiechający się jak Kot z Chesire.
No i jest to moment, bym przeszedł do strony wizualnej. Pierwsze numery pisane przez Michelieniego są ilustrowane standardowo przez Alexa Saviuka i dopiero po nich przychodzi McFarlane. Sam tom to prezencja szlifowania jego warsztatu rysowniczego. W pierwszych jego numerach inni kładli tusze na rysunki i gdy McFarlane bierze się za całość, potwierdza się moja ulubiona fraza Chcesz coś zrobić, zrób to samemu. Jeśli chodzi o talent McFarlane’a… Mnie osobiście się podoba i na pewno się wyróżnia. Jednak rozumiem głosy krytykujące McFarlane’a i porównania go niekiedy do Liefelda. I też rozumiem, że kreska może się wydawać męcząca dla oka. Jima Lee krytykowano (jak chodziłem do gimnazjum), że właściwie rysuje dwa typy postaci – napakowanych mięśniaków i cycate supermodelki. I każdy z tych typów ma tą samą twarz. O Liefeldzie nie będę mówił, bo to kopanie leżącego i zdążył go bezlitośnie obśmiać chociażby Grant Morrison w Doom Patrol :). Po prostu uważam to za kwestię gustu. Przyznam się, że tacy Runaways jeśli chodzi o scenariusz bardzo mi się spodobali, tak tam rysunki uważam za słabe. Ale te mogą się komuś spodobać. I sądzę też, że wiem skąd wzięło się uwielbienie dla McFarlane’a. Przede wszystkim kreska jest inna. Gdy do lat 90. rysownicy przypominali nieodróżnialne klony, to nie ma co patrzeć na jakieś różnice. Dotyczy to także DC Comics. Jak przeglądałem pierwszy Epic, to szata graficzna była ta sama i rutynowa. Dopiero, gdy pod koniec lat 80. i zaczęto przykuwać uwagę do strony graficznej, zaczęto spoglądać na poszczególnych rysowników. Niemalże kreskówkowy wygląd postaci ze szczegółową kreską na pewno wyróżniał się na tle podobnych do siebie wyrobników i był uznany za powiew świeżości. Nawet taki Romita Jr. jeszcze rysował “po bożemu”.
Jak komuś nie pasi McFarlane, to pierwszą historię, autorstwa Ann Nocenti, narysowała Cindy Martin. Nie przypomina to bazgraniny na modłę Extreme late Eighties-Early Nineties i pasuje do klimatu opowieści, gdzie inny rysownik mógłby ją zepsuć. Na dodatek są okraszone równie klimatycznymi okładkami autorstwa Billa Sienkiewicza. W Annualu też są historie rysowane “po bożemu”, gdzie debiutuje Mark Bagley, który jeszcze nie wyrobił swego stylu.
Konkretyzując – marsz do sklepów i kupować The Amazing Spider-Man Epic Collection: Venom. No, chyba, że chcecie by Venom zjadł waszego kanarka ;).
Dane techniczne:
- Scenariusz: Ann Nocenti, David Michelinie, Tom DeFalco, Roger Stern, Mike Gruenwald
- Rysunek: Cindy Martin, Alex Saviuk, Todd McFarlane, Mark Bagley, Steve Ditko, Rom Lim
- Wydawnictwo: Egmont
- Tytuł oryginalny: The Amazing Spider-Man Epic Collection: Venom
- Wydawca oryginalny: Marvel Comics
- Format: 170×260 mm
- Liczba stron: 504
- Oprawa: twarda
- Papier: kredowy
- Druk: kolor
- Cena okładkowa: 129,99 zł