in , ,

Gracz Zero. Czyli mój problem z Nerdkulturą

Piszę te słowa po udziale w konwencie. Kiedy, jak ja, ma się pracę w systemie czterobrygadowym i mieszka się poza wielkimi miastami, życie społeczne, delikatnie rzecz ujmując, umiera powolną śmiercią. Szansa spotkania innych ludzi o podobnych zainteresowaniach jest rzadkością. Przez to człowiek zaczyna bardziej doceniać każdy taki przypadek. Chcę czasami zanurzyć się w tłumie ludzi, którzy kochają te same rzeczy co ja, często o wiele mocniej. Takie doświadczenie ogromnie doładowuje moje baterie emocjonalne.

Jestem nerdem i jestem z tego dumny. Powiem nawet więcej. Kocham być nerdem. Kocham społeczność nerdów, kocham ten mały zakątek świata, gdzie wyobraźnia może pędzić bez ograniczeń.

Czemu więc Player One doprowadza mnie do szewskiej pasji od pierwszego zwiastunu? Powinien on być dokładnie tym, czego poszukuję – listem miłosnym do popkultury i społeczności stworzonej przez nerdów takich jak ja. Ale jednak na samą myśl o tym filmie mnie skręca.

Co mnie irytuje, to bardzo specyficzna mieszanka elementów tak zwanej “nerdkultury”, szczególnie gierczanych, z czymś, co określa się terminem “power fantasy”. Dla jasności powinienem był pewnie wyjaśnić, co dokładnie rozumiem przez ten termin.

Power fantasy oznacza każdy typ historii, którego grupa docelowa ma nie tylko utożsamiać się z bohaterem, ale wręcz wyobrażać się w jego roli i fantazjować o możliwościach, jakich nie posiada w prawdziwym życiu. W swej najlepszej postaci power fantasy pozwala dać nadzieję tym, którzy jej nie mają. Zainspirować, pokazać, że problemy można rozwiązać. Jednak bardzo często staje się zwyczajną, nudną naparzanką, z płytkim bohaterem, który ma reprezentować przeciętnego odbiorcę (więc nie ma żadnych szczególnych cech charakteru), by jak najwięcej osób mogło się z nim utożsamiać.

Paradoksalnie, wydaje się, że zła power fantasy nie tylko jest kiepską historią, ale wręcz nie radzi sobie z tym, co jest jej głównym celem. Jeśli mój bohater jest płaski i nie ewoluuje, a do tego nigdy nic nie sprawia mu trudności, to tym trudniej mi się z nim utożsamiać. Lubię bohaterów, którzy borykają się z przeciwnościami, którzy mają wady, którzy muszą zmieniać się i rozwijać, aby osiągnąć swe cele.

Niestety, mam wrażenie, że w pewnym momencie jeden typ power fantasy przejął kontrolę i zaczął być dominujący w fandomie –  ten skierowany docelowo do nerdów. Nie jest to pierwszy taki przypadek, wystarczy spojrzeć na Pixele, Sword Art Online czy Overlorda – we wszystkich mamy historię, gdzie w pewien sposób nagradzamy głównego bohatera za wręcz obsesyjne oddanie grom komputerowym. W ten nurt wpisują się też powieści Ernesta Cline’a, Armada i debiutancka Ready Player One

Cline opisuje przygody nastolatka, który w roku 2045 walczy o przejęcie kontroli nad miejscem zwanym OAZĄ – ogromnym MMO, które pożarło resztę Internetu – zanim ta trafi w ręce złej korporacji. Twórca gry przed śmiercią ukrył w niej klucze, które stanowią sposób wyznaczenia jego następcy. By je odkryć trzeba przejść serię prób opartych na wiedzy o popkulturze późnych lat siedemdziesiątych, wczesnych dziewięćdziesiątych i całych osiemdziesiątych. Jeśli wydaje wam się to niezwykle naciągane to dobrze, takie właśnie jest.

Irytuje mnie taki rodzaj historii. Potrafię zrozumieć power fantasy, które pokazuje, że nie ma bezużytecznych umiejętności, ale w granicach zawieszenia niewiary. Historie takie jak Player One czy Sword Art Online stają na głowie, aby stworzyć sytuacje, gdzie bycie graczem czyni bohatera najlepszym z najlepszych. Aby miały choć cień sensu trzeba przyjąć, że bycie nerdem może dać ci wszystkie potrzebne umiejętności, bez prawdziwego wysiłku z twojej strony. A taka idea jest śmiechu warta. Równie dobrze możesz twierdzić, że jeśli zjesz mózg generała to możesz dowodzić armią. Mortal Kombat nie zrobi z ciebie mistrza sztuk walki a X-Wing vs TIE Fighter nie zastąpi szkolenia na pilota.

By było jasne, podobnie ma się sprawa z innymi obsesyjnymi zainteresowaniami. Jeśli obejrzałeś dwa razy każdy odcinek wszystkich sezonów i serii pobocznych NCIS, CIS i Law & Order to nie znaczy, że wiesz jak mnie zabić i wrobić w to Kubusia Puchatka. To, że ktokolwiek z nas miał czas aby wpakować sobie do głów wiedzę o tych wszystkich filmach, komiksach, albo grach świadczy tylko o jednym – że my, jako społeczeństwo, możemy sobie na to pozwolić. Że jesteśmy na tyle technologicznie i społecznie zaawansowani, by znaleźć czas na tego typu pasje, które nie dają żadnego bezpośredniego pożytku reszcie społeczności, ale też nie przynoszą szkody. 

Wracając jednak do power fantasy w grach, wiem, że mogę tu zostać nie całkiem zrozumiany. Bo przecież wymienione przeze mnie historie nie są takim złym, pustym power fantasy, o jakim mówiłem wcześniej. Ich bohaterowie przechodzą pewne przemiany charakterologiczne i mają problemy. Ale to za mało. To, że w Player One Wade Watts z egoistycznego bubka zmienia się w kogoś, kto zaczyna dbać o innych, nie liczy się w historii, która nagradza go piękną dziewczyną i miliardami dolarów, bo potrafił lepiej rzucać odniesieniami niż ktokolwiek inny. Parę zdań o tym, jak to niby prawdziwe życie jest lepsze niż jakakolwiek gra tego nie zmieni, kiedy cała opowieść istnieje po to, by całować bohatera po nogach za przedkładanie gier ponad prawdziwe życie.

Ten rodzaj power fantasy mogę opisać tylko jako chory. Wmawia nam, że nerdzi zasługują na to, co najlepsze, za samo bycie nerdem. Nie muszą się rozwijać, nie muszą mieć innych umiejętności, wszystko jest im podane na srebrnej tacy a historia nagina się do ich woli. Bohaterowie zaczynają tylko ze swoją miłością do gier i nerdowej popkultury,  wręcz nie mają punktów odniesienia poza nimi, a ich tożsamość jest bezpośrednio powiązana z byciem graczem. Dzięki tak obsesyjnemu oddaniu swemu hobby zyskują bogactwo, władzę i miłość pięknych kobiet. I to wszystko wręcz prosi się o porównanie z najbardziej toksycznymi elementami nerdowej społeczności. Tymi, które bycie outsiderami uważają za powód do dumy i dowód swej intelektualnej wyższości. 

Mam wrażenie, że te toksyczne jednostki w fandomie to ludzie, którzy nie potrafią się odnaleźć w społeczeństwie i dla których bycie nerdem jest nie tyle znalezieniem kolegów podobnych sobie, co usprawiedliwieniem czemu tak zwani “normalni” ludzie nie chcą z nimi gadać. I przeraża ich, że w ostatnich latach ich pasje stają się coraz bardziej częścią głównego nurtu. Przykro mi, ale obraz nerda jako chudego mięczaka bitego w szkole przez sportowców nie jest prawdziwy. Dzisiaj ten sportowiec gra w Overwatch a jego dziewczyna ogląda Devilman: Crybaby i słucha Critical Role. I już nie możesz wmawiać sobie, że nie byłeś na randce, bo grasz w Dungeons & Dragons i czytasz Naruto, kiedy sporo kobiet również to robi. Jak tu twierdzić, że nikt nie docenia twojej intelektualnej wyższości, kiedy ktoś umieszcza w sieci długą analizę twojej ulubionej franczyzy z perspektywy której zupełnie nie pojmujesz, bo nie masz takich jak on doświadczeń.

Player One wkurza mnie, bo mówi tym odludkom, że poświęcenie życia popkulturze było dobrą decyzją, za którą los ich wynagrodzi. Wszystkie te elementy tu wymienione są uosobione w tym badziewiu. Główny bohater jest outsiderem, którego nikt nie docenia i nie rozumie. Jego ukochana wpada mu w ramiona po tym, jak udowadnia on wszystkim, że jest najlepszym nerdem w historii i ratuje świat. Jest praktycznie żywą nagrodą za jego trudy. Jednocześnie pieniądze, poprzez mechanizm mikrotransakcji, są wykorzystywane do zakupu gadżetów, mających stanowić dowód oddania nerdowej popkulturze. Trudno mi przez to jakoś uwierzyć w szczerość antykorporacyjnego i antykonsumpcjonistycznego przesłania tej historii. Och to tak źle, że wielkie korporacje chcą przejąć grę, porozklejać wszędzie reklamy i kazać sobie płacić miesięczny abonament. To zupełnie co innego od korporacji, która “uczciwie” zarabia naliczając opłatę za każdą zmianę koloru rękawów twojego avatara. To tak, jakby ktoś próbował bronić tego, co Electronic Arts i Activision-Blizzard zrobiły ze Star Wars: Battlefront II i Destiny 2, bo Comcast i Verizon próbują przejąć kontrolę nad Internetem w Stanach. To, że ci drudzy to większe, bardziej chciwe kanalie nie znaczy, że ta pierwsza dwójka jest bez grzechu.

Znajomość popkultury w tej historii staje się bronią i tarczą zarazem. W książce Wade wręcz poniża jednego ze swoich wrogów, pokazując jego ignorancję w temacie gier. Jeśli to brzmi niepokojąco podobnie do praktyki zwanej gatekeepingiem, gdzie członkowie jakiegoś fandomu twierdzą, że nie jesteś prawdziwym fanem, póki nie masz wręcz eksperckiej wiedzy o danej franczyznie, to powinno. Bo to dokładnie jest to, co nam się wciska do gardła. Złoczyńca Player One w końcu też nie jest prawdziwym nerdem a jedynie próbuje udawać takiego. A jego agenci przegrywają przez ignorancję, umykają im wskazówki, bo brak im miłości do popkultury ergo, nie są “prawdziwymi” nerdami.

Tylko, że w realnym życiu takie postępowanie nie jest stosowane przeciwko agentom złych korporacji, ale przeciwko nowicjuszom w fandomie. Ilekroć do fandomu napływają nowi fani, część “starej gwardii” próbuje w ten sposób postawić się nad nimi. Jak mówiłem, tacy ludzie definiują się przede wszystkim poprzez byciem fanem. Więc muszą znaleźć sposób, aby się wywyższyć i odciąć od każdego, kto nie udziela się w fandomie w dokładnie ten sam sposób, co oni. Na przykład cosplay bardzo często jest przez takich ludzi uważany za niższą formę fanowskiej aktywności. A oskarżenie wobec cosplayerek, że nie są prawdziwymi geekami i tylko udają, by zwrócić na siebie uwagę, jest problemem od dawna.

Player One jest konsekwencją tego terytorialnego zachowania. Zbiorowość nerdów zawsze była odcięta od reszty społeczeństwa. Ale doszło do tego, że zaczyna może nie zatracać, ale porzucać fantazje, których kiedyś szukali.  Zastępuje je, pełne samozadowolenia, potwierdzenie statusu członków jako nerdów. Dlatego chcą aby Wade rozwiązał ostatnią zagadkę, bo wykuł na pamięć każde jedno słowo z Monthy Python i Święty Graal. Chcą poczuć, że za tym wszystkim, za poświęceniem, z jakim oddali się swemu hobby, kryje się jakaś nagroda.

W takiej fantazji nawiązania do popkultury stają się celem samym w sobie. Gorzej jest jednak z szacunkiem dla przesłania i motywów przewodnich historii, do których się odwołują. Pamiętacie Stalowego Giganta? Jest w tym filmie! Czy nie czujecie się fajni, bo wiecie, kto to taki? A czujecie się fajni na myśl o tym, że wzięliśmy tego pokojowo nastawionego robota i zrobiliśmy z niego wydmuszkę, którą ktoś może sobie pilotować jako machinę bojową, czym biedak nigdy nie chciał się stać? W pewien sposób ten nieszczęśnik został symbolem tego, jak Player One przeżuwa popkulturę, do której miłość deklaruje i czyni z niej puste ozdóbki i gadżety. Mamy w filmie scenę taneczną inspirowaną Gorączką Sobotniej Nocy. Ale ona nic nie znaczy, gdy jest oderwana od problemów rasizmu, aborcji i gwałtu, z którymi mierzył się film Badhama. Podobnie Lśnienie zostaje zredukowane do pokazu znanych scen, odartych z jakiegokolwiek znaczenia czy atmosfery filmu Kubricka. Te tytuły zostają wręcz poświęcone na ołtarzu konsumpcjonizmu.

To oczywiście służy połechtaniu ego odbiorców. Tych samych, którzy kupują gadżety ze swoimi ulubieńcami i chcą poczuć, że służy to czemuś więcej niż ich własnej przyjemności. Nie jest to pierwszy raz, gdy przekazy medialne skierowane do nerdów łączą ich poczucie własnej wartości z oddaniem konsumpcjonizmowi. W końcu z tego właśnie powodu w Transformers Michaela Baya główny bohater jest wyjątkowy nie dzięki własnym umiejętnościom, ale rzeczom w swoim posiadaniu. Player One idzie w tym o krok dalej, skupiając się tylko na tym, co było w tamtych czasach popularne. Tak jak nie ma alternatywy dla OASIS, tak wizja przeszłości w Player One wymazuje kontrkulturę. Nie ma tu tytułów, które były bardziej artystyczne i nie dało się z nich “utrzepać” kasy, doklejając twarze bohaterów do czego się dało. Rozumiem, w liście miłosnym nie piszesz o swoich byłych. Ale czy naprawdę można mówić o tamtych czasach bez punka i hip-hopu, bez Gruntu spod nóg, Czarnego Bluesa, Kobiety pod presją czy Ostatniego kuszenia Chrystusa? Nawet Ojciec Chrzestny okazuje się za mało nośny dla promocji gadżetów, by się liczyć w wizji Cline’a i Spielberga. Ich idea raju dla nerdów jest niekompletna, bo ignoruje mniej “kasowe” ikony popkultury lat osiemdziesiątych, jak Niekończąca się opowieść czy Sędzia Dredd.

Jeśli nie rozumiesz zaaprobowanych przez Cline’a i Spielberga nawiązań, historia nie jest dla ciebie. Jeśli je rozumiesz, są to odniesienia tak puste, że przechodzą w drwinę. Na pewnym etapie to jest jak ta niesławna scena z Teorii Wielkiego Podrywu – “Los TARDIS z Doctor Who zostanie rozstrzygnięty przez inspirowaną Grą o Tron bitwę między Thundercats i Transformers.” W obydwu wypadkach mam wrażenie, że te produkcje drwią ze swej rzekomej grupy docelowej. Myślą, że mogą ukryć brak wartości za stertą rozpoznawalnych nazw i symboli i nerdy będą zachwycone.

I to jest dla mnie chyba najbardziej wypaczone w tym wszystkim. Wiecie jaka jest nagroda za spędzanie czasu na graniu w Baldur’s Gate, czytaniu Wonder Woman, oglądaniu Star Treka albo LARPowaniu w Wampirze: Maskaradzie? Dobra zabawa! Nie potrzebuję nagrody za to, że lubię anime czy komiksy czy RPG, one są nagrodą samą w sobie. Nie potrzebuję fantazjować o byciu jakimś frajerem, który zamontował KITTa w DeLoreanie i poobklejał go logo Pogromców Duchów (co protagonista Player One zrobił w książce). Po co, kiedy mogę czytać nowe historie i odkrywać nowe światy? Albo obejrzeć sobie Nieustraszonego, Powrót do Przyszłości i Pogromców Duchów? A jeśli najdzie mnie nostalgia, obejrzę coś zrobionego z sercem i odrobiną dystansu. Na przykład Kung Fury albo Space Stallions.

Player One miał potencjał. W Stanach trwa właśnie walka o zachowanie neutralności w sieci, którą wielkie korporacje próbują znieść, aby lepiej kontrolować i zarabiać na Internecie. Ten film mógł stać się metaforą tej walki. Pokazać, w jaki sposób Internet pozwala nam znajdować nowe, wspaniałe historie i daje możliwość dotarcia z twórczą ekspresją dalej, niż jakikolwiek inny środek przekazu. I dlaczego musimy walczyć, aby zachować go wolnym, abyśmy mogli oglądać, co chcemy a nie co chcą bogaci panowie w garniturach. Niestety, w typowym dla Hollywood stylu, film postawił na bycie łatwą historyjką, od której widz ma się poczuć dobrze.

Szpakowski komentatorem w “Tsubasie”

Druga taka [Żyjek#2]