in , ,

Kroniki Smoczej Lancy [Recenzja]

Połączenie Tolkiena i Gygaxa? To nie mogło się udać.

Siedmioro przyjaciół wyruszyło każdy w swoją stronę. Poszukiwali dowodów powrotu bogów. niesłyszanych od wieków, gdy kontynent spustoszył kataklizm. Po pięciu latach wracają z pustymi rękoma. Jednak jednej osoby brakuje, a czekają za to na nich nowe twarze.

Dwukrotnie już wspominałem o skomplikowanej genezie świata Dragonlance. Zrodził się z planu wzajemnej promocji w dwóch odmiennych mediach. Jednocześnie wydawano serię przygód do Dungeons & Dragons. Oraz trylogię powieści opisujących te same wydarzenia. Fani książek sięgali po moduły aby wcielić się w swoich ulubionych bohaterów. Fani gry sięgali po książki by porównać swoje doświadczenia z kanoniczną wersją.

Powiadają, że poznasz wartość człowieka po jego przeciwnikach. Kroniki Smoczej Lancy pokazują, że odnosi się to też do książek. Nic nie świadczy o tym, że za ich sukcesem stoi coś więcej niż duch czasu i chwyt marketingowy niż konkurencja. Publikacja trylogii zbiegła się z finałami Belgariady, Drugich Kronik Thomasa Convenanta i Kronik Shannary. Tymczasem debiutowali Guy Gavriel Kay z Fionavarskim Gobelinem, David Gemmell z Sagą Drenajów i Glen Cook z Kronikami Czarnej Kompanii. Do tego Ryamond E. Feist wydał długo oczekiwany drugi tom Sagi o Wojnie Światów. To wszystko giganci w fantasy, zwłaszcza jeśli ktoś szuka czegoś próbującego oddać ducha Tolkiena lub z nim polemizować. A mam wrażenie, że w tuż po dziesięcioleciu jego śmierci właśnie tego pragnął fandom fantasy. Stanąć z nimi w szranki na raz to jak umówić się na ustawkę “każdy z każdym” z pierwszą dwudziestką bokserów wagi ciężkiej. A jednak trylogia autorstwa Margaret Weis i Tracy’ego Hickmana wywalczyła swoją niszę. I oddanych po dziś dzień fanów.

Myślę, że sekret leży w równowadze. Tak jak ten koncept jest ważny w świecie książek, tak sama seria stara się balansować różne elementy. Jej bohaterowie nie są gośćmi z innego świata jak u Kaya. Ani wiejskimi prostaczkami, którzy nie widzieli świata poza ich wioską jak u Eddingsa i Brooksa. Ale nie są też zupełnie zgorzkniałymi weteranami jak bohaterowie Cooka i Gemmella. Każdy z nich ma swoje, wplątane we świat, problemy i własne demony. Podejmują niejednokrotnie samolubne decyzje lub działają emocjonalnie. Jednak kiedy przychodzi czas potrafią być kompetentni. Ton serii nigdy nie uderza bezpośrednio w naśladownictwo Tolkiena. Ale też nie wydaje się aktywnie próbować robić wszystko mu na przekór.

Nie znaczy to, że wszystko jest doskonale. Trylogia ma poważny problem z humorem, który nigdy nie należał do najlepszych i zestarzał się jak ser. Niektóre rodzaje “komicznych” ras, w szczególności Błotne Krasnoludy, dzisiaj będą się wydawać co najmniej wkurzające. Albo wręcz obraźliwe. Do tego Mormońskie poglądy autorów mogą wyjść na wierzch w niezręcznych miejscach. Jest znanym faktem, że Hickman miał nadzieję zostać Mormońskim C.S. Lewisem. I dopiero w trakcie publikacji serii zdał sobie sprawę, że to marzenie się nigdy nie spełni. Jakoś się to zbiegło z czasem gdy fabuła zaczęła odsuwać na bok postaci kapłanki Goldmoon i jej narzeczonego, Riverwinda.

To wreszcie sprowadza nas do głównego problemu – w tej opowieści jest za dużo “głównych” bohaterów. Drużyna wydaje się zbierać ze sobą każdego kto się nawinie, aż konieczne jest rozdzielenie na dwie. Autorzy starają się jak mogą aby każdy był dalej w pełni ukształtowaną postacią i udaje im się osiągnąć spory sukces. Główna obsada liczy sobie około szesnastu postaci, że o antagonsitach nie wspomnę. Oczekiwałbym, że ich osobowości szybko zaczną się zlewać i zaczną stawać się tylko częścią tła. A jednak do końca wykazują dość osobowości aby zapaść w pamięć. Nawet proste jak konstrukcja cepa postaci, jak Flint Fireforge i Derek Crownguard. Dobrze wspominam dalej kilka wątków które pozytywnie mnie zaskoczyło. Jak naturalnie powstająca przyjaźń między Tanisem Półelfem a Riverwindem i Goldmoon. Albo dojrzewanie Elfiej księżniczki Lorany do roli przywódczyni. Nawet kiedy się wściekałem to często mam wrażenie, że było to do pewnego stopnia zamierzone. Trójkąt romantyczny międy Loraną, Tanisem i zmysłową Kitiarą jest napisany tak, że mam ochotę dać facetowi w zęby. Chorowity, zgorzkniały mag Raistlin Majere jest najbardziej wielowymiarową postacią tej serii. Ale nie mogę przeboleć jak traktuje swego brata, prostodusznego osiłka Caramona. Z jednej strony nie wiem, czy to nie znak, że nie jestem na tę serię za stary. Czy w wieku lat nastu nie identyfikowałbym się na tyle z Tanisem i Raistlinem by wybaczyć ich zachowanie? Z drugiej strony mam wrażenie, że to mógł być zabieg celowy. Próba pokazania, że nawet tak zwani bohaterowie dobra mogą zachowywać się jak dranie. W końcu czy jest lepszy sposób by podkreślić przesłanie o równowadze między dobrem i złem? I jak jedno nie istnieje bez odrobiny drugiego?

Kroniki Smoczej Lancy to porządna, czasami nawet zaskakująca trylogia klasycznej fantasy. Choć niepozbawiona wad może stanowić dalej dobrą lekturę między bardziej ambitnymi tytułami.

Królewska krew – Tom 1 – Świętokradcze zaślubiny [Recenzja]

Niesamowity świat człowieka pająka